Dom:Ravenclaw Ranga: Członek Wizengamotu Punktów: 1432 Ostrzeżeń: 1 Postów: 332 Data rejestracji: 14.10.08 Medale:
Rozdział I Loveless Alley 16
Był chłodny, zimowy wieczór. Księżyc świecił dziś wyjątkowo jasno - była pełnia. Nagie drzewa pokrywała warstwa iskrzącego śniegu, dachy zdawały się wręcz uginać pod ciężarem białego puchu. Zabiegani ludzie w ciepłych kożuchach, szalikach i czapkach co jakiś czas pozdrawiali siebie nawzajem. Sklepowe wystawy zdawały się krzyczeć neonami, światełkami, bombkami, zabawkami, kolorowymi świątecznymi kartkami. Jednak większość z nich była już zamykana - bo kto chciałby spędzić Wigilię w pracy?
Jedną z ulic przechadzała się jakaś para. Były to dwie, smukłe postacie, jedna z nich z zawiniątkiem w ręku. Kobieta i mężczyzna. Kobieta była chuda, chudziutka, o twarzy bladej jak papier. Kiedy szła miało się wrażenie, że za chwilę wiatr zdmuchnie ją o kilka metrów do przodu. Szła jednak, przyciskając zawiniątko do piersi i chroniąc je przed chłodem i śniegiem. Miała na sobie obszerny, długi, bo sięgający aż do kostek płaszcz. Była bardzo biednie ubrana. Z ramienia zwisała jej jakaś stara, ledwo połatana torba, wypchana do granic możliwości.
- Tam - szepnęła do mężczyzny, wskazując palcem wolnej ręki na uliczkę wiodącą do zachodniej części miasta.
Mężczyzna otulił się szczelniej płaszczem, tak samo długim i wyświechtanym, jak płaszcz kobiety. Ów człowiek także był bardzo szczupły, jakby wychudzony. Objął kobietę lewym ramieniem i ruszyli dalej.
- Anne... Jesteś... jesteś tego pewna? - zapytał po krótkiej chwili, gdy wkroczyli w ciemną uliczkę. - Nie uważasz, że lepiej będzie...
- Jestem pewna, Nicholas. Nie mamy wyjścia - odparła kobieta o imieniu Anne. Głos miała pusty, jakby osoba, która się odezwała wyzbyła się wszystkich emocji dawno temu. - Chcesz ją narażać?
- Pewnie, że nie.
Szli dalej w ciszy. Uliczka ta była kompletnie pusta. Słuchać było tylko ich kroki i łopotanie szat na wietrze.
- Mnie też ciężko to zrobić. - szepnęła do niego.
W pewnym momencie usłyszeli jakiś rozmowy za plecami. Para zatrzymała się, nasłuch.ując*. Jeden głos należał do kobiety, a drugi do mężczyzny.
- ...a on mi na to, że ten telewizor jest za stary! Uwierzyłbyś?
- No wiesz, swoje przeżył. Ale fakt faktem, naciągacz z niego niezły.
- Co poradzisz.
Rozmowę słychać było coraz lepiej - najwyraźniej rozmówcy zbliżali się do uliczki.
- Mamo, kupisz mi batona? Prooooszęęę... - usłyszeli jakiś chłopięcy, dziecinny głos.
- Wiesz dobrze, że nie mamy pieniędzy na takie bzdety. To są święta, Rafael, nie możemy być rozrzutni! I tak ledwo wiążemy koniec z końcem...!
- Ale Rickowi kupiłaś całą bombonierkę. - Tym razem odezwała się jakaś dziewczynka, ale głos miała nieco doroślejszy. - I to taką dużą i porządną, a nie takie, jakie dostajemy my!
- Rick dostał się do Boretone, i to ze stypendium! Należy mu się coś, nie sądzicie? - odparła kobieta, najwyraźniej ich matka.
Dwójka dzieci milczała. Kilka sekund później Nicholas i jego żona ujrzeli grupkę postaci zbliżających się w ich kierunku - dwie wysokie, jedna trochę niższa i jedna malutka.
- Rebbeca! - zawołała Anne.
- Anne?
Cała grupka ludzi zatrzymała się.
- Co tu robisz? - zapytała podejrzliwie kobieta, którą Anne nazwała Rebbecą.
- Beca... Besia... - szepnęła Anne i wręczyła torbę i zawiniątko mężowi. - Nawet nie wiesz, jak mi cię...
- Co tu robisz? - zapytał mężczyzna stojący obok Rebbeki.
Anne zawahała się.
- Witaj, Robert. Och, a to musi być Roxanne... i... Rafael, tak?
- Tak. Co tu robisz? - powtórzył Robert.
Anne zaczęła gorączkowo myśleć. Nie spodziewała się aż tak chłodnego przywitania. A oni muszą się zgodzić, bo jak nie... co ona wtedy pocznie?
- Chciałam... porozmawiać... mam ważną sprawę.
Już myślała, że Rebbeca i Robert po prostu ją zignorują i ruszą dalej, tak, jak za każdym razem od czterech lat. Ale chyba wyraz jej twarzy, ta przerażająca pustka i kompletny brak emocji w jej oczach musiały sprawić, że rodzina Richmondów zrozumiała powagę sytuacji.
Robert i Rebbeca wymienili spojrzenia. Anne przyglądała się im wyczekująco. Małżeństwo szeptało coś między sobą. Anne słyszała tylko strzępy zdań: "mówiłaś", "lata", "cholerna", "rodzice"... Wykręcała sobie palce, modląc się, by jej rodzona siostra zapomniała na te kilka chwil o sporach i waśniach, jakie między nimi zaszły.
- Chodź. - mruknęła Rebbeca, kiedy mąż wziął ją pod rękę. Złapała Rafaela za drobną dłoń, a Roxanne ujęła chłopczyka za drugą rączkę, przyglądając się ciotce z niechęcią, i wszyscy ruszyli do przodu. Anne uśmiechnęła się blado, i ruszyła razem z nimi, po drodze łapiąc męża za rękę. - On też? - warknęła "Besia". - Niech będzie.
Szli w milczeniu jakąś minutę albo dwie, a Anne zauważyła, że jej siostra razem ze swoim mężem przyglądają się z ciekawością zawiniątku, które teraz niósł Nicholas, mając chyba nadzieję, że Anne tego nie zauważy. W końcu dotarli do małej, wydawać by się mogło ściśniętej przez sąsiadujące bogate domy kamieniczki. Mniej więcej na wysokości oczu wisiała obdrapana, niegdyś niebieska tabliczka z napisem Loveless Alley 16. Okna sprawiały wrażenie, jakby same miały zaraz poodpadać z ram albo popękać. Ściany były brudnoszare, a z dachu poodpadały ciemne dachówki. Robert wyciągnął klucze z kieszeni i otworzył stare, obdrapane drzwi, wpuszczając do środka gości.
Dom był jeszcze mniejszy, niż mogłoby się to wydawać z zewnątrz. Może to ze względu na stare, duże meble, może na wieczny bałagan jaki tu panował, może dlatego, że po podłodze porozrzucane były zepsute zabawki. W pokoju dało się czuć zapach stęchlizny. Kiedy Rebbeca zapaliła światło, stary, rozpadający się żyrandol oświetlił wszystko wątłym światłem, tak, że Anne i Nicholas mogli się przyjrzeć temu wszystkiemu dokładniej.
Na wieszaku obok drzwi wisiały wyświechtane, połatane kurtki. Szafka na buty wyglądała jakby miała się sama rozpaść, jak zresztą wszystkie meble w tym domu. Jadalnia była wielkości schowka na miotły, z dwoma krzesłami i małym stoliczkiem. Kuchnia wyglądała strasznie - była ciemna, zakurzona i brudna, jakby nikt tam od dawna nie zaglądał. Na parapecie i szafkach walało się zepsute jedzenie, a drzwiczki wielu szafek prawie odpadały, a niektóre w ogóle ich nie miały. W salonie stała brudna, twarda kanapa naprzeciw starego fotela. Nie było kominka. Na podłodze walał się dywan, i Anne byłaby się w stanie założyć, że gdyby postawiła na nim stopę, w powietrze wzbiłyby się olbrzymie obłoki kurzu. W przedpokoju stały stare schody prowadzone do następnych, zapewne niewiele lepiej wyglądających od reszty domu, pokoi.
Nicholas i Anne spojrzeli po sobie. Czy to będzie dla niej odpowiednie miejsce? No i czy Richmondów stać na jej utrzymanie...
Rebbeca najwyraźniej zauważyła spojrzenia, które wymienili, i zabrała się do ogólnego ogarniania całego domu. Złapała za jakiś kosz i zaczęła wrzucać do niego zabawki, mrucząc coś pod nosem. Robert zamknął drzwi do kuchni i zaprosił ich gestem do salonu.
Nicholas i Anne usiedli ostrożnie na twardej kanapie, już nie śmiąc nawet na siebie spojrzeć. Robert zrzucił jednym ruchem wszystko, co było na stole, i schował do starej szafki, po czym usiadł na fotelu naprzeciw nich. Po chwili dołączyła do niego Rebbeca, i stanęła za fotelem, na którym siedział, opierając dłonie na jego ramionach.
- No, więc. Co macie nam do powiedzenia?
Anne westchnęła, i spojrzała na Nicholasa. Ku jej zdziwieniu, nie patrzył ani na nią, ani na Rebeccę czy Roberta. Patrzył na coś, co znajdowało się pod stołem, z mieszaniną podejrzliwości i ciekawości na twarzy. Anne przeniosła wzrok w tamto miejsce, ale Robert ją uprzedził - zabrał stamtąd jakieś czasopismo i schował do szuflady w szafce obok fotela. Anne postanowiła zapytać się potem męża, co to było. Nicholas przeniósł z pewną niechęcią wzrok na Richmondów, którzy teraz patrzyli na nich wyczekująco.
- Przyszliśmy poprosić o pomoc.
Czarna, gruba brew Roberta uniosła się przynajmniej o pół cala do góry. Był to chudy, niezwykle wysoki mężczyzna o kruczoczarnych włosach i ciemnych, powiększonych przez grube szkła okularów oczach. Miał długie palce i ręce, chudą szyję i kościste kolana. Jego dłonie zacisnęły się na poręczach fotela.
- Pomoc? - odchrząknął i spojrzał na żonę, by zyskać na czasie. Ta miała kamienną twarz. - Co macie na myśli?
- Noo... - Anne nabrała powietrza. - O pomoc w opiece nad naszą córeczką.
Robert i Rebbeca spojrzeli po sobie szybko, jakby zapytali właśnie o to, czego się najbardziej obawiali. Rebbeca strząsnęła grube, brązowe włosy z ramienia, i nachyliła się, by szepnąć coś mężowi do ucha. Anne postanowiła kontynuować.
- Bo my... musimy się ukryć. Musimy uciekać. Nikt nie wie, że mamy dziecko, chcemy je chronić.
- Przed kim?
Anne zacisnęła ręce na podołku, wbijając oczy w swoje stopy. Nicholas odchrząknął, postanawiając wreszcie włączyć się do rozmowy.
- Przed Niewymownymi.
- Kim? - Rebbeca zmarszczyła brwi.
- Niewymowni. Nieważne, kim są. Ale dla nas mogą być bardzo... niebezpieczni. Chcemy tylko zapewnić Loranne bezpieczeństwo. Dom. Rodzinę.
- Dlaczego nie oddacie ją komuś innemu? Znajomym, rodzinie? Przyjaciołom, komuś z tych waszych...
- Och, to WY jesteście ostatnią rodziną. - odparł Nicholas cicho, a głos mu zadrżał. Spojrzał po twarzach swojego szwagrostwa. - Moi rodzice nie żyją.
- Przykro nam.
- Nie sądzę.
Zapadła kłopotliwa cisza. Ani Anne, ani Nicholas nie mieli ochoty wspominać o rozmowie, którą przeprowadzili kilka lat temu. Z kolei Rebbeca i Robert sprawiali wrażenie, jakby chcieli się odgryźć, ale się powstrzymywali. Anne postanowiła kontynuować opowieść.
- No i postanowiliśmy chronić Loranne. Nic wam nie grozi. Naprawdę, ja już tego dopilnuję. No i ten... tego... - sięgnęła do torby, i wyjęła brązowy woreczek, w którym coś brzęczało. - To nasze oszczędności. Wszystko, co...
- Hola, hola! Czy my powiedzieliśmy, że się zgadzamy? - warknął Robert, podrywając się z fotela. Zaczął przechadzać się w tę i z powrotem. - Przychodzicie do naszego domu jakby nigdy nic... po tym wszystkim... z tym waszym... bachorem, informujecie nas, że chcecie, byśmy się nim zaopiekowali, i myślicie, że tak po prostu się zgodzimy, tak?
Anne milczała. Jej wielkie, błękitne oczy przyglądały się na niego lekko przerażone.
- A więc jesteście w błędzie...
- Robert... - szepnęła cicho Rebbeca.
- Ten wasz bachor to wasz problem, nie mam zamiaru...
- Robert...
- ...opiekować się nim, bo wy macie problem z jakimiś Niemowami...
- Niewymownymi!
- Robert...!
- ...trzeba było uważać i nie pakować się w kłopoty, nie wtykać nosa w nieswoje sprawy i nie machać tymi waszymi... - przełknął ślinę, marszcząc nos. - RÓŻDŻKAMI na wszystkie strony...
- ROBERT!
Mąż zatrzymał się, przyglądając się Rebbece. Ta z kolei patrzyła na niego z mieszaniną zrezygnowania i swego rodzaju zmęczenia na twarzy. Potem westchnął, usiadł z powrotem na fotelu i ukrył twarz w dłoniach. Rebbeca chrząknęła, i powiedziała po cichu:
- Wiesz, że nie możemy odmówić.
Robert nie dał nawet znaku, że ją usłyszał. Nadal nie odsłaniał twarzy, jakby spał lub płakał. Jednak kiedy wyprostował się i oparł o fotel, na jego twarzy widać było determinację.
- A więc dobrze.
Anne uśmiechnęła się, ledwo powstrzymując się od klaśnięcia w dłonie. Nicholas odetchnął.
- Więc... tu jest całkiem spora sumka pieniędzy. Starczy na jakiś czas... To jej miś. Kilka par śpioszków. Po jedzeniu śpi wyjątkowo długo, ale to normalne. Jest strasznie gadatliwa. Ach. Zapomniałabym. Ma już czternaście miesięcy. Próbowałam już przyzwyczaić ją do normalnego jedzenia, ale powoli. I... - zrobiła krótką pauzę. - I proszę, bądźcie dla niej dobrzy. Błagam, traktujcie ją jak własną córkę. - Anne i Nicholas wstali. - Opiekujcie się nią. Jeżeli dostanie list, poślijcie ją do Hogwartu. - Ruszyli w stronę wyjścia, zdejmując płaszcze z wieszaków. - I... jeszcze jedno. - szepnęła Anne.
Westchnęła smutno, i spojrzała na męża.
- Powiedzcie jej... nie mówcie jej, że to my jesteśmy jej rodzicami. - powiedział Nicholas, wiążąc pod szyją szatę, i unikając spojrzeń wszystkich.
- Jak to... więc... nie wrócicie po nią?
Nicholas nacisnął na klamkę i wyszedł na dwór, a jasne włosy zwichrzyły mu się na wietrze. Anne, nadal z maluchem w tobołku w ręce, przyglądała się na nie, wzdychając ciężko. Spojrzała na Nicholasa.
- Chyba nie. - powiedziała cicho, jakby mówiła do maluszka w zawiniątku. Pocałowała je w czoło, wręczyła siostrze, zarzuciła szatę na ramiona, i wyszła za mężem, odwracając się ostatni raz do lekko oniemiałych Richmondów.
___________
*postawiłam kropkę, bo cenzura uznała to słowo za wulgaryzm i zagwiazdkowała.
Mam nadzieję, że się spodobało. Tak czy siak, to pierwszy rozdział, więc jest trochę mętny, ale następne będą ciekawsze, ze względu na charakter bohaterki, który będę mogła już ukazać (:
Liczę na opinie. No i wydaje mi się, że rozdział jest trochę przydługi, ale będę pisać rzadko, a porządnie.
PS: Wybaczcie, jak co jakiś czas pojawi się coś w stylu "r11" czy coś. Po prostu kopiowałam z Worda i w tym programie zwykłe myślniki zmieniły się w takie... hmm... inne. Nieważne. Tak czy siak, większosć poprawiłam, ale jakbym coś przeoczyła, byłabym wdzięczna jakby ktoś zwrócił uwagę.
Edytowane przez Malaga dnia 23-10-2008 19:57
Dom:Slytherin Ranga: Pięcioroczniak Punktów: 349 Ostrzeżeń: 1 Postów: 191 Data rejestracji: 26.08.08 Medale: Brak
Khem... Piszesz w miarę ładnie. Masz plusa za to, że nie było dworca King's Cross ani Eresu Hogwart. Masz parę błędów, ale ja ci ich nie wypiszę. Dlaczego? Nie mam cierpliwości ani zdolności do wyłapywania ich. Znalazłam kilka na początku. Sądzę, że ktoś ci je potem wymieni. Pomysł fajny, też kiedyś chciałam napisać o dziecku, które ma wiele wspólnego z DT. Ale... To jest trudny temat. Trzeba wymyślić dobrze fabułę, sprawdzać realizm. Łatwo można wpaść w przesadę i... Mam nadzieję, że to "zawiniątko" nie okaże się takie jak w większości opowiadań złą, bezwzględną DE. Liczę, że będzie nietuzinkowa i bardziej LUDZKA. E... Podobało mi się. Będę zaglądać. Zobaczę, co zrobisz z tym pomysłem w przyszłości.
Dom:Slytherin Ranga: Mistrz Eliksirów Punktów: 2914 Ostrzeżeń: 0 Postów: 439 Data rejestracji: 25.08.08 Medale: Brak
Sądzę, że ktoś ci je potem wymieni.
Dzień dobry.
Jednak większość z nich była już zamykana r11; no, bo kto chciałby spędzić Wigilię w pracy?
Po pierwsze - r11; - nie łaska przejrzeć tekstu przed dodaniem? A może to takie wyczerpujące zajęcie? Tych kilka błędów można szybko wyłapać, a jeszcze szybciej poprawić, więc nie rozumiem, dlaczego tego nie zrobiłaś.
Po drugie - to no bym sobie darowała. Ale kwestia gustu, o.
Jedną z ulic przechadzała się jakaś para z zawiniątkiem w ręku.
Niezwykle interesuje mnie kwestia ręki w tym zdaniu, bowiem para ma ich cztery sztuki - w którym więc ręku spoczywało zawiniątko? Oto jest pytanie.
Z ramienia zwisała jej jakaś stara, ledwo połatana torba, wypchana do granic możliwości. Miała na sobie obszerny, długi, bo sięgający aż do kostek płaszcz. Była bardzo biednie ubrana.
Zaiste, ciekawe. Jeszcze nie widziałam torby ubranej w płaszcz. Czy jestem jakaś dziwna? :<
- Tam - szepnęła do mężczyzny, wskazując palcem na uliczkę wiodącą do zachodniej części miasta.
Toż to rzeczywiście jakaś dziwna torba była. Torba palczasta, dodajmy.
Objął kobietę lewym ramieniem i ruszyli dalej.
Płaszcz!?
- Jestem pewna, Nicholas. Nie mamy wyjścia - odparła.
Odparła, fajnie - ale kto? Tzn. domyślić się możemy, ale informacja ta i tak powinna być tu podana.
Głos miała pusty, jakby osoba, która się odezwała wyzbyła się wszystkich emocji dawno temu.
Strasznie dziwne gramatycznie to zdanie.
- Mnie też ciężko to zrobić. - szepnęła do niego.
Niepotrzebna kropka. I kto to szepnął, w ogóle? Bo z kontekstu wynika, że uliczka.
- Rick dostał się do Boretone, i to ze stypendium!
Zdanie skonstruowałabym zupełnie inaczej. Ponadto nie stawiamy przecinka przed i.
Cała grupka ludzi (...) zatrzymała się.
- Co tu robisz? - zapytała podejrzliwie.
Muszę mówić, co?
Oh
Och.
Anne uśmiechnęła się blado, i ruszyła razem z nimi, po drodze łapiąc męża za rękę. - On też? - warknęła. - Niech będzie.
Anne warknęła? Nie no, błaaagam.
Szli w milczeniu jakąś minutę albo dwie, a Anne zauważyła, że razem z mężem przyglądają się z ciekawością zawiniątku
Jeżu szumiący i borze kolczasty - Malago, jak Ty mieszasz w tych zdaniach 0o'.
Ah
Ach
Plus reszta błędów, której w tej chwili nie chce mi się wymieniać. Bo jestem śpiąca i jeszcze nie uzupełniłam popołudniowej dawki kofeiny. (Poranna starcza jedynie na sześć pierwszych lekcji. :<)
Podsumowując: ff może być. Generalnie, błędów jako takich nie robisz, ale masz problemy z logicznym i sensownym układaniem zdań. Czyli: piszesz o kobiecie, następnie o jej torebce, potem o jej płaszczu, a na samym końcu wychodzi, że piszesz o płaszczu torebki, a nie kobiety. Dalej. Orzeczenia z niewiadomym tudzież bezsensownym podmiotem - kolejna Twoja plaga. Piszesz o płaszczu, a następnie: odpowiedziała mu. Kto? Płaszcz? 0o' No właśnie.
Ortografia - gdyby nie to och i ach, byłoby pięknie. Ale nie jest. Interpunkcja zaś, nawet nawet. Brakowało Ci kilku przecinków, gdzieniegdzie błędnie go postawiłaś.
Treść - ładnie, ciekawie. Przynajmniej ten odcinek, bo właściwie wszystko wyjaśni się w następnym - jaki masz pomysł, jak będziesz kreować bohaterkę i co z tego wyniknie.
Cóż, czekam na następny odcinek.
I pooooozdraaawiam.
__________________
Dom:Ravenclaw Ranga: Członek Wizengamotu Punktów: 1432 Ostrzeżeń: 1 Postów: 332 Data rejestracji: 14.10.08 Medale:
Hmm, dziękuję za takie zgrabne podsumowanie, jeśli chodzi o ortografię i gramatykę, chociaż muszę przyznać, że nie spodziewałam się jej aż tak obszernej (;
Otóż, jeśli chodzi o moje O(c)hy i A(c)hy, to... hmm, muszę przyznać, że są moją piętą Achillesową. Choćbym wypisała to sobie czarnym markerem na monitorze, za Chiny nie zapamiętam, że acha, och, ach i wyrazy od nich pochodne pisze się tak a nie inaczej. Postaram się zapamiętać, jeżeli to coś da.
Druga sprawa. No, cóż, to z tą kobietą, płaszczem, jej torebką i palcem... eee... wiem, że to brzmi trochę niegramatycznie, ale pisałam to dosyć późno w nocy, i wtedy pewnie wydało mi się oczywiste (w sumie, takie jest, torba nie ma płaszcza, palca tym bardziej), że chodzi głównie o opis kobiety. Może dlatego, że nie czytał wcześniej tego nikt obiektywny, kto nie wiedziałby, co mam na myśli. Teraz to zrobił, na szczęście. Obiecuję poprawę. (a tak poza tym, chciałam po trochu wyzbyć się powtórzeń, bo kobieta, kobieta i kobieta brzmiałoby równie źle)
Po trzecie, r11 pojawia się, bo ów tekst, jak widać, wstawiłam niewiele przed północą, spędzając przy komputerze tego dnia około cztery godziny, więc oczy odmawiały mi posłuszeństwa. Owe r11 pojawiło się, kiedy skopiowałam tekst z Worda do okienka z treścią, i kliknęłam Podgląd. Już miałam zadowolona umieszczać, a tu - bach!, wyskakują mi w tym niekrótkim tekście jakieś mróweczki. Poprawiłam, ile zauważyłam, ale w okienku edycji nie widać było żadnego r11, tylko zwykłe myślniki i wielokropki, z których odczytaniem miał jednak problem serwer [?]. Poprawię to, i kilka innych błędów ortograficznych i gramatycznych, teraz, albo potem, jak znajdę trochę czasu. Dzięki za betę (tak Wy to nazywacie?) (;
Dom:Slytherin Ranga: Mistrz Eliksirów Punktów: 2914 Ostrzeżeń: 0 Postów: 439 Data rejestracji: 25.08.08 Medale: Brak
Dzięki za betę (tak Wy to nazywacie?)
Delirantkowa beta jest jeszcze bardziej czepliwa, dociekliwa i nieznośna, niż Delirantkowe komentarze. Aczkolwiek, dodać miałam, lecz zapomniałam, że z bety skorzystać powinnaś.
Może dlatego, że nie czytał wcześniej tego nikt obiektywny,
M.in. od tego jest beta.
A co do r11; - swego czasu widziałam gdzieś instrukcję, jak pokombinować w ustawieniach Worda, by tych durnych r11; i spółka nie było. Instrukcja autorstwa, bodajże, Fantazji. Ale ona tu prędzej, czy później zawita i może, z łaski swej, napisze nam jeszcze raz tą instrukcję.
Ja nie napiszę, gdyż Office'a nie używam, tak więc i z Wordem styczności aktualnie nie mam, alleluja.
PS: Podoba mi się sposób, w jaki podeszłaś do mojego komentarza. Już Cię lubię ;d;d.
__________________
Dom:Slytherin Ranga: Pięcioroczniak Punktów: 349 Ostrzeżeń: 1 Postów: 191 Data rejestracji: 26.08.08 Medale: Brak
Przed napisaniem czegokolwiek w Wordzie wchodzisz w NARZĘDZIA i wybierasz AUTOKOREKTA. W oknie, które ci się pojawi bierzesz zakładkę AUTOKOREKTA i wyłączasz opcję ZAMIENIAJ TEKST PODCZAS PISANIA. Zatwierdzasz. Robisz to jeden raz i potem już na zawsze jest. Pozdrawiam. RC
__________________
Dom:Gryffindor Ranga: Czwartoroczniak Punktów: 208 Ostrzeżeń: 0 Postów: 45 Data rejestracji: 27.08.08 Medale: Brak
Pierwszy rozdział bardzo mi się spodobał i zaciekawił. Prócz wymienionych błędów przez Delirantkę dużo ich nie widzę, za to masz kolejny plus, bo tekst łatwiej mi się czyta. Choć na początku bardzo skojarzyło mi się Twoje opowiadanie z początkiem Harry'ego Pottera - wujostwo, jak podejrzewam, złośliwe i mugolskie. Rodzice biologiczni - nie będą się mogli opiekować dzieckiem. Podobnie, prawda? Tylko dobrze, że nie postanowiłaś ich zabić.
Ogółem tekst jest spoko - bardzo ładnie piszesz - i chętnie przeczytam kolejne części. Zapowiada się ciekawie.
__________________
Od chytrości Ślizgonów,
Kujonstwa Krukonów,
Niechęci do walki Puchonów
Chroń nas Gryffindorze!
Pokaż na co cię stać,
Ale nie jeden raz.
Słuchaj słuchaj jaj jaj
Piękne słowa
Mówią wszystko
Lecz nie zmienią nic
Nie zmienią nic
Nie zmienią nic...
Dom:Ravenclaw Ranga: Członek Wizengamotu Punktów: 1432 Ostrzeżeń: 1 Postów: 332 Data rejestracji: 14.10.08 Medale:
Rozdział II Torebka babci Angie
- Loranne! Lorrie, obudź się. Już ranek.
- Biegnij, biegnij, masz pustą bramkę, no, dalej...
- Loranne!
- Strzelaj, strzelaj...!
- WSTAWAJ!
Loranne wreszcie się przebudziła. Zobaczyła nad sobą niebieskie oczy swojej siostry, Ramony. Dziewczyna pochylała się nad nią nisko, a jej długie, błyszczące, czarne włosy łaskotały śpiącą w twarz.
- Gol - szepnęła Loranne spokojnie, zdmu****ąc jeden z czarnych kosmyków spod nosa. - Jeden do zera dla Srebrnych Orłów.
- Z kim grali? - zapytała Ramona, prostując się i przyglądając swojemu odbiciu w lustrze. Była to ładna, niewysoka dziewczyna o grubych, okrągłych brwiach, dużych oczach i pełnych ustach.
- Z FC Barceloną.
Ramona zaśmiała się, poprawiając włosy. Loranne lubiła ją. Była chyba jedyną z rodzeństwa, która pałała do niej szczerym, miłym uczuciem. Ramona miała wszystko, czego pragnęła Loranne: powodzenie u chłopaków, gust, wdzięk i siedemnaście lat, a mimo to traktowała jedenastoletnią siostrę jak równą sobie.
- To zabawne - powiedziała po chwili spędzonej na wygładzeniu chyba jedynego niesfornego kosmyka na swojej głowie - ale nie sądziłam, że twoja klasowa drużyna stoi na światowym poziomie. Jak widać, wasza wuefistka nie jest jednak nieomylna. Ale dosyć już - dodała po chwili. - Wstawaj. Dzisiaj przyjeżdża babcia Angie.
- Babcia ANGIE?! - Loranne zerwała się z łóżka. - Chyba żartujesz...
- Nie sądzę, by wizyta babci mogłaby być śmieszna, więc nie, nie żartuję. Pożyczam - dodała, biorąc do ręki czarną spinkę.
Loranne tylko kiwnęła głową, nie do końca rozumiejąc, co Ramona do niej powiedziała. W tej chwili liczyło się dla niej tylko jedno: ta tragedia, która wydarzy się, gdy jej babcia przekroczy próg tego domu.
Babcia Angie w rzeczywistości nie nazywała się ani Angie, ani Angelina, ani nic podobnego. Na imię miała Barbara, ale nikt do niej tak nie mówił. Była malutką, chudą sześćdziesięciolatką z przedpotopowymi zasadami. Nosiła grube okulary, które powiększały jej oczy do olbrzymich rozmiarów, a przy jej drobniutkiej twarzyczce wyglądało to przezabawnie. Zawsze ściskała w ręku starą, połataną torbę w kwiatowe wzory, której nikomu nie pozwalała dotykać. Jednak charakter staruszki nie przedstawiał się już tak komicznie. Była sarkastyczna, ironiczna i szczera do bólu. Nigdy nie dbała o cudze uczucia, czy kogoś zrani, czy nie.
Lorrie zwlokła się z łóżka i podeszła do lustra, w którym wcześniej przeglądała się jej siostra. Jednak odbicie, które teraz zobaczyła, nie było już tak ładne. Dziewczyna miała zdecydowanie za duży nos, okrągłą buzię i wąskie usta. Kiedy się uśmiechała, jej górna warga zanikała prawie całkowicie. Oczy były koloru brązowego. Lorrie nie miała niczego, czego mogłyby pozazdrościć jej koleżanki - ani ślicznych dołeczków w policzkach, ani wdzięcznych, delikatnych piegów, ani długich, zalotnych rzęs. Jedyne, co w sobie lubiła, to brązowe, pofalowane włosy. Zawsze układały się tak, jak oczekiwała, a momentami nawet wydawało jej się, że dowolnie wydłużały się i skracały odrobinę - uznała jednak, że to jedynie złudzenie optyczne.
Jednak, wbrew pozorom, Loranne nie miała jakiegoś szczególnie nieszczęśliwego życia. Owszem, rodzeństwo potrafiło jej porządnie dopiec, ale bywały całkiem przyjemne momenty. Zresztą, wcale nie dziwiła się Rafaelowi, Roxanne ani Rickowi. Zawsze była niezdarna - potykała się o własne nogi, przychodziła do szkoły w spodniach od pidżamy i prawie zawsze musiała palnąć jakieś głupstwo. Nie miała prawdziwych przyjaciół. Co prawda, w klasie ją lubiano, ale nie było osoby, która zawsze stanęłaby za nią murem. Dziewczyna czuła się czasem lekko opuszczona, ale jakoś sobie z tym radziła.
- Śniadanie, Lorrie! - usłyszała krzyk matki z dołu.
Loranne ubrała się w stare, znoszone ciuchy po starszym rodzeństwie, uczesała się szybko i zbiegła na dół, do kuchni.
***
Babcia Angie przybyła, gdy niebo zrobiło się już fioletowe, a w domach przy Loveless Alley ludzie zapalali światła. Staruszka miała na głowie duży, czarny kapelusz w kwiatowe wzory, a w ręku, jak zawsze, ściskała torebkę. Pozwoliła Robertowi zdjąć sobie długi płaszcz, łypiąc na dzieci swoimi powiększonymi przez grube okulary oczami. Spojrzenie miała świdrujące, więc każde z czwórki próbowało ukradkowo wyrównać kołnierzyki, strzepnąć paprochy z ramion i przygładzić włosy. Rebbeca jak zwykle krzywiła się za każdym razem, gdy jej wzrok padł na jej matkę.
- Przytyłaś - rzuciła babcia Angie do swojej córki, której policzki przybrały barwę szkarłatu. - Rafael, zrób coś z tymi włosami, dziecko. Roxanne, nigdy nie miałaś gustu, jeżeli chodzi o ubrania. Ramona, gdzież taki dekolt, śmigaj na górę po golf! Loranne, masz plamę na bluzce, pierzesz ty je w ogóle?
Na Roberta, który był jej zięciem, nie zwróciła w ogóle uwagi, do czego mężczyzna zdążył już przywyknąć. Staruszka przez całe życie odezwała się do niego tylko raz - gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Zapytała go wtedy, czy aby na pewno jest w stanie utrzymać jej córkę. Od tego czasu Angie nawet na niego spojrzała i to z sobie tylko znanego powodu.
Rebbeca z kwaśną miną zaprosiła wszystkich do stołu. Loranne pomyślała, że jej matka musiała spędzić dużo czasu, by przyrządzić te wszystkie potrawy i ciasta, byleby tylko jej matka nie miała się do czego przyczepić - i faktycznie, kiedy babcia Angie omiotła spojrzeniem pokój, nie powiedziała nic, tylko usiadła na krześle, przywołując do siebie Loranne. Dziewczyna ledwo powstrzymała się od jęknięcia i usiadła obok staruszki.
Większość wieczoru spędzili, wysłu****ąc krytycznych komentarzy i nagabywań kobiety; Rebbeca robiła się coraz bardziej czerwona, a Robertowi w pewnym momencie nóż i widelec wypadły z rąk. Angie zignorowała to zupełnie, tak jak i każde słowo, które do niej powiedział zięć. Loranne już zaczęła odpływać myślami w stronę łóżka, gdy dobiegł ją głos babci.
- No, chyba już pora.
Lorrie ucieszyła się, że babcia Angie już sobie idzie, ale spotkał ją zawód - staruszka nie ruszyła się z miejsca, wręcz przeciwnie, usadowiła się wygodniej i otworzyła torbę. Loranne, nie mogąc się oprzeć, zerknęła w jej zawartość - i doznała głębokiego szoku. Nie, to niemożliwe, pomyślała. Mrugnęła kilka razy i znów spojrzała do torebki, ale babcia, najwyraźniej to zauważając, przysunęła ją bliżej siebie, tak, że dziewczynka nie mogła już zobaczyć jej wnętrza. Loranne pomyślała, że to nierealne, by w tej niewielkiej torebce mógł zmieścić się jakiś wielki garnek, słoiki z dziwną zawartością i wiele innych bibelotów. To na pewno złudzenie, pora po prostu iść spać. Tłumiąc ziewnięcie, spojrzała na rodziców, którzy wymieniali przerażone spojrzenia. Czyżby i oni zobaczyli wnętrze torebki?
Babcia wyciągnęła w końcu jakąś kopertę, plik zdjęć i byle jak złożoną kartkę. Zamknęła torebkę, ułożyła ją wygodnie na kolanach i spojrzała po rodzinie siedzącej przy stole.
- Rebbeco, stwierdziłam, że już pora.
Na twarzy mamy Loranne malowało się zaskoczenie i przerażenie.
- Znaczy, że... że... chcesz jej powiedzieć?
- Tak, to właśnie mam na myśli.
Rebbeca patrzyła przez chwilę na matkę jak na wariatkę. Przeniosła spojrzenie na męża, który oparł się o oparcie krzesła i przyglądał tej scenie ze średnim zainteresowaniem. Najwyraźniej postanowił się nie mieszać. Rebbeca westchnęła i zamknęła na chwilę oczy, myśląc. W końcu się odezwała:
- Poprosili, byśmy jej nie mówili.
- Do diabła z nimi! Nie pomyśleli o tym! - warknęła staruszka, rzucając na stół kopertę. Rebbeca wzięła ją do ręki i przyjrzała się uważnie. Przeniosła spojrzenie z powrotem na matkę. - To się musiało wydać. Musiało. Niepotrzebnie utrzymywaliśmy ją w tym kłamstwie, którego od nas zażądali!
Rebbeca milczała. Loranne zmarszczyła brwi, zastanawiając się, o czym jej babcia mówi. Spojrzała po rodzeństwie, które też najwyraźniej bardzo chciało się dowiedzieć, co kobieta ma na myśli. W końcu Angie odezwała się do Lorrie, biorąc do ręki kopertę:
- Loranne, to do ciebie.
Loranne wytrzeszczyła oczy. List? Do niej? Pomyślała o znajomych z innej części kraju, którzy mogli do niej napisać po obozie, po czym przypomniała sobie, że nie dawała im swojego adresu. Poza tym, skąd babcia miałaby ten list?
Jedenastolatka wzięła kopertę do ręki. Już chciała ją otworzyć, gdy staruszka powiedziała:
- Najpierw przeczytaj odbiorcę!
Lorrie spojrzała na nią pytająco, a potem odwróciła kopertę i zobaczyła słowa, wypisane szmaragdowozielonym atramentem:
Pani L. Marks
Pierwszy pokój na lewo od schodów
Loveless Alley 16
Hightstone
Surrey
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
- To nie do mnie - stwierdziła, patrząc na babcię. - Tu jest napisane: Marks. Ja nie nazywam się Marks. To pomyłka. - Spojrzała na kopertę jeszcze raz. - Ale adres się zgadza.
- Nazwisko też - odezwał się po raz pierwszy Robert.
Lorrie wytrzeszczyła na niego oczy.
- Mam na nazwisko Richmond, jestem przecież waszą córką!
Nagle wpadło jej do głowy pewne wytłumaczenie. Może zmienili nazwisko? Ale żeby robić z tego aż taką aferę?
- Nie, masz na nazwisko Marks - wyjaśniła Rebbeca, nie patrząc na nią. - I nie jesteś naszą córką.
To drugie zdanie powiedziała bardzo cicho, jakby do siebie. Loranne zamrugała. Nie, to niemożliwe.
- Jaja sobie robicie, tak? Jeżeli tak, to to nie jest śmieszne. - Spojrzała po rodzeństwie, jakby oczekując, że zaraz któreś z nich wybuchnie śmiechem, krzycząc Dałaś się nabrać!, albo coś w tym stylu. Ale nie, wszyscy mieli poważne, zaskoczone miny. Dziewczynka przeniosła wzrok na babcię, która miała kamienną twarz.
- Otwórz.
Lorrie drżącymi rękami otworzyła kopertę i wyciągnęła dwa pergaminy. Wzięła jeden z nich i przeczytała pod nosem:
- Hogwart, Szkoła Magii i Czarodziejstwa. Dyrektor: Minerwa McGonagall. Szanowna Pani Marks, mamy przyjemność poinformowania Pani... przyjęta do Szkoły Magii... listę niezbędnych książek i wyposażenia... Rok szkolny rozpoczyna się... pani sowy nie później niż 31 lipca... Z wyrazami szacunku, Filius Flitwick, zastępca dyrektora... - Skończyła czytać i spojrzała na swoich rodziców i babcię. - Co to ma być?
- Loranne, jesteś czarodziejką. Tak, jak twoja matka - wyjaśniła pogodnie babcia Angie.
- Umiesz czarować? - zapytała dziewczynka Rebbecę, ale ta westchnęła ciężko i odparła:
- Nie. To nie ja jestem twoją matką.
Loranne pokręciła głową. Nie, to niemożliwe. Przecież mieszka w tym domu odkąd pamięta, ma nawet zdjęcia z okresu niemowlęcego... a właśnie... ma? Ale to nie było dla niej teraz ważne. O czym oni gadają?! Czary, szkoła magii, inne nazwisko... o co w tym chodzi?
I wtedy babcia zaczęła jej opowiadać o jej rodzicach, Anne i Nicholasie, którzy byli czarodziejami, o tym, jak musieli się ukrywać i postanowili oddać ją siostrze Anne, Rebbece, jaka to była dla nich ciężka decyzja, oraz o tym, że poprosili, by powiedzieli jej, że jest córką Richmondów.
- Ale zapomnieli o jednym - westchnęła babcia Angie. - Że dostaniesz list z Hogwartu. I że ten list będzie podpisany twoim prawdziwym nazwiskiem.
Loranne patrzyła tępo w przestrzeń. Czuła, jak narasta w niej straszne uczucie, które sprawiało, że pękało jej serce, a jakaś wielka gula pojawiła się w gardle. Powtarzała sobie, że to niemożliwe, ale... dlaczego żadne z jej rodziców, ani nikt kilka pokoleń wstecz nie miał kręconych włosów? Czemu nie mają jej zdjęć z okresu niemowlęctwa, czemu mama... może ją nadal tak nazywać?... nie może znaleźć jej metryki urodzenia? I te czary. Przecież jej włosy zachowują się jakby były...
- Wątpiłam, byś i ty była czarownicą, bo nie zauważyłam u ciebie żadnych magicznych zdolności, ale spotkałam Minerwę, i kazała mi dostarczyć ten list, i nie masz pojęcia, jak się ucieszyłam. Bałam się, że wdasz się w ciotkę. - Spojrzała krzywo na Rebbecę. - Ale nie, jesteś magiczna. Magia naprawdę istnieje, wnusiu. Zobacz. - Wyciągnęła jakiś długi patyk, machnęła nim, mruknęła coś pod nosem i salaterka z ciastem uniosła się w powietrze. Loranne wytrzeszczyła oczy. - O, a tu masz zdjęcia. Twoi rodzice i ty, widzisz? O, tutaj...
Ale dziewczynka nagle poczuła przypływ złości i nienawiści, bo jak oni śmieją mówić takie rzeczy, kłamać, łgać w żywe oczy, jak oni śmieją łamać jej całe dotychczasowe życie... Przecież ona jest córką Rebbeki i Roberta, wychowali ją, jak ona śmie mówić, że jest podrzutkiem...
- Kłamiesz! TY KŁAMIESZ! - wrzasnęła w stronę babki, wstając z krzesła. W oczach miała łzy. - WY WSZYSCY KŁAMIECIE, TO WSZYSTKO NIEPRAWDA, KŁAMCY, ŁGARZEEE!!! - I poczuła jak łzy spływają jej po policzkach. Rzuciła list na stół i pobiegła do pokoju, zanosząc się szlochem.
______
Chciałabym podziękować Fantazji [za betę] i kilku osobom [za natchnienie, chociaż oni pewnie o tym nawet nie wiedzą]. Liczę na szczerą i obiektywną krytykę, ale nie tylko. Kilka miłych słów też się przyda <;
A co to? Zapomniało się o funkcji 'edytuj'? To zbijamy do jednego posta.
Guardian
Rozdział IIISowy i smoki
- Czarownicooooo! - w domu przy Loveless Alley 16 słychać było donośny krzyk, który rozbudził Loranne z długiego snu o miotłach, różdżkach, wybuchach i hukach. r11; WSTAAAAWAJ!
- Zamknij się, Rafael! - wrzasnęła Lorrie, siadając na łóżku i przeciągając się. Spojrzała przez okno. Była piękna pogoda. Słońce świeciło, a delikatny wiatr owiewał twarze biegających po podwórku dzieci. Maluchy ganiały po uliczce, grając w piłkę i skacząc na skakankach. Nawet te szare kamienice, w blasku porannego słońca, wydawały się tętnić życiem.
Brunetka zwlekła się z łóżka i, jak codziennie, spojrzała w lustro. Nic nie zmieniło się od wczorajszego poranka. Była tak samo poczochrana, tak samo brzydka, tak samo...
- Nie, nie jesteś brzydka. Wręcz przeciwnie. Po prostu masz oryginalną urodę - odpowiedziało jej odbicie lustrzane.
- Ach, tak to nazywasz? Oryginalna uroda? Ciekawe.
- Phi! Masz jakieś wątpliwości co do naszej aparycji?!
- Czemu, do cholery, rozmawiam z lustrem? Czemu lustro rozmawia ze mną?!
- Nie wiem. Czary?
Loranne zawyła z wściekłości i kopnęła lustro ze złością. Nawet nie raczyło się stłuc. "Bezczelność" - pomyślała. Podeszła do szuflady i wyjęła stare, znoszone ubrania, myśląc nieustannie o wczorajszym wieczorze.
A może to był sen? Na pewno... Więc czemu Rafael nazwał ją "czarownicą"? Może po prostu, by jej dokuczyć. Może to wcale nie jest związane z wizytą babci Angie, listem i wiadomością, że jest podrzutkiem.
Rozmyślając, ubrała się i zeszła na dół. Przy stosunkowo niedawno kupionym stole, który prezentował się teraz dumnie w dużym pokoju, siedziała już cała rodzina, z wyjątkiem Roberta, który był pewnie w pracy. Pan Richmond pracował jako reporter w małym miejskim pisemku na bardzo niskim stanowisku, bardzo mało płatnym i do tego bardzo czasochłonnym. Pani Richmond, z kolei, pracowała dorywczo jako opiekunka dla dziecka u obrzydliwie bogatego małżeństwa w zupełnie innej części miasta. Trzeba jej było przyznać, że miała rękę do dzieci, bo, mimo, iż miała ich piątkę (czwórkę?...), żadne z nich nie było nigdy specjalnie nieszczęśliwe ani niesprawiedliwie osądzone.
- Cześć, podrzutku - wyszczerzyła się Rox i mrugnęła, dając znak, że to żart. Roxanne była wysoką dwudziestodwulatką, o krótkich, czarnych włosach i małych, niebieskich oczach, które okalały długie rzęsy. Mrugnęła, dając sygnał, że to żart, ale jedenastolatce wcale nie było do śmiechu - spojrzała tylko z wyrzutem na siostrę.
- Roxanne, jak możesz? - skarciła ją matka, malując się w pośpiechu. - To było niegrzeczne!
- Rozmazałaś się - zauważyła Ramona, nalewając sobie soku do szklanki. Loranne usiadła obok niej i złapała kanapkę z dżemem malinowym.
"A więc to nie był sen" - pomyślała. "To się zdarzyło naprawdę. Jest podrzutkiem i, na dodatek, czarownicą." Wyobraziła sobie siebie w szpiczastym kapeluszu, dużej brodawce na nosie, w czarnej, poszarpanej szacie i warzącą jakieś bulgoczące eliksiry. Wzdrygnęła się.
Po trochu żałowała, że tak po prostu wybiegła. Nadal nie wierzyła, że nie jest córką Richmondów, ale teraz tak bardzo pragnęła dowiedzieć się czegoś nowego o świecie czarodziejów... Zastanawiała się, gdzie podział się list, którego przecież nie skończyła czytać. Wtem z zamyślenia wyrwała ją Rebbeca:
- Na stoliku leży list. No, wiesz, ten od babci.
Serce Loranne zabiło szybciej. Nie mogła się już doczekać, kiedy zamknie się na górze i przeczyta wiadomość zawartą w liście. Uśmiechając się do siebie, spojrzała po twarzach rodzeństwa. Nie wiedzieć, czemu, nie mieli zadowolonych min. Roxy wyglądała, jakby miała na talerzu krowie móżdżki, Rafael naburmuszył się, a Ramona udawała, że nie słyszała słów matki, przewracając jakby od niechcenia strony jakiejś gazety.
Lorrie zjadła śniadanie w pośpiechu, pożegnała się z mamą, która właśnie wychodziła, złapała kopertę i pobiegła na górę, przeskakując co drugi stopień. Nagle poczuła, że jej stopa o coś zahacza, a po chwili widziała tylko gwiazdki przed oczami. Miała wrażenie, że za chwilę odpadną jej zęby. Łapiąc się wolną ręką za lekko krwawiący nos, poczuła, że zsuwa się na brzuchu po schodach. Jęknęła cicho mając wrażenie, że za chwilę zmiażdży sobie żołądek, śledzionę i wątrobę.
- U-chu-chu, ale ubaw! Wiedźma zaryła nosem w schody! Odkurzacz, czy jak? - usłyszała zgryźliwą uwagę swojego o dwa lata starszego brata, Rafaela.
- Raf, przestań! Lorrie, nic ci się nie stało? - Dziewczynka, wciąż leżąc na brzuchu, nie odpowiedziała Ramonie, która już się nad nią pochylała. - Wszystko w porządku? Och, do jasnej... Co ty masz z nosem?!
Ale Loranne nie obchodziło, czy jej nos jest na miejscu, czy niekoniecznie. Wstała i ze złością podeszła do brata, który nadal śmiał się głupkowato. W tej chwili chciała tylko jednego: udusić drania. Zamordować. Boleśnie.
Nie wiedziała, jak to się stało. Pamięta tylko, jak szybkim krokiem zbliżała się do rechoczącego chłopaka, wyciągnęła ręce w akcie mordu poprzez uduszenie, była pewna, że nawet go nie dotknęła - była może cztery cale od niego - a on poleciał do tyłu, niczym wystrzelony z armaty, uderzając plecami w równoległą ścianę.
Lorrie stała w miejscu, nadal z ramionami wyciągniętymi przed siebie. Serce waliło jej jak młot. Była przerażona. Rafael patrzył na nią z mieszaniną strachu i złości, masując sobie tył głowy. Dziewczynka opuściła ręce.
- Ty... ty naprawdę jesteś wiedźmą - powiedział po cichu ciemnowłosy chłopak, po czym minął Lorrie i wszedł po schodach. Chwilę póżniej dziewczyna usłyszała kłapnięcie drzwiami.
Spojrzała na osłupiałą Ramonę, która dłonią zasłaniała sobie usta, i na przerażoną Roxanne, której głowa wystawała zza drzwi do salonu. Obie patrzyły się na Loranne jak na wariatkę.
***
Nos okazał się złamany, a kilka zębów było ukruszonych. Mimo protestów poszkodowanej, Roxanne, która miała prawo jazdy, zabrała siostrę do lekarza. Doktor wyraził ogromne zdumienie, że dziewczynka nie odniosła większych obrażeń.
- Upadek był bardzo niebezpieczny - wyjaśnił. - A ty nie masz ani jednego siniaka, nos goi się w zadziwiającym tempie, a zęby same się regenerują. Czary, no, czary! - zażartował. Lorrie zobaczyła kątem oka, że Rox rzuciła jej krótkie spojrzenie.
Wróciła do domu z opatrzonym nosem, ale bardzo szybko okazało się, że jest to kompletnie niepotrzebne, bo ten wrócił do swej dawnej postaci. Nie mówiąc nic nikomu, wgramoliła się powoli po schodach i weszła do swojego pokoju.
Rzuciła się na łóżko i wyciągnęła z koperty drugi list. W środku znajdowała się lista rzeczy, które musi kupić przed przybyciem do nowej szkoły. Zanim zaczęła ją przeglądać, usłyszała ciche pukanie do drzwi.
- To ja - usłyszała głos Ramony. Po krótkim "Proszę!" otworzyła drzwi i usiadła na łóżku obok Lorrie. - Pokaż te listy!
Dziewczynka podała jej pierwszy list. Zobaczyła, że oczy jej siostry robią się coraz większe.
- Sowy? Oni oczekują SOWY? Co to ma znaczyć?
Loranne dopiero teraz zrozumiała niecodzienność tej prośby. Po co im jej sowa? Przecież ona jej nawet nie ma! W ogóle, jak można mieć sowę?!
- Może to jest jakiś identyfikator, że mam prawo przynależeć do ich świata. Świata czarodziejów - dodała całkiem niepotrzebnie, podnosząc się i siadając na łóżku po turecku. - Może każde czarodziejskie dziecko, jak jest małe, dostaje sowę... zaraz, czekaj, mówi się, że sowy to zwierzęta od tej, no... mądrości! Może to taki symbol, w szkole przecież mądrości nabieramy...
- A może... Może... Ty musisz udowodnić, że jesteś magiczna i upolować sowę za pomocą czarów? - zaproponowała z błyskiem w oku Ramona.
- Tak, to ma sens! - Lorrie wyprostowała się. - Pewnie będę musiała ją zaczarować, zamknąć w klatce i im wysłać! Przecież ktoś, kto nie umie czarować tego nie zrobi. Chyba, że dostarczy ją martwą, ale... pewnie oni chcą ją całą i zdrową.
- To jest myśl - Ramona pokiwała głową z miną znawcy. - A ta druga kartka? Przeczytaj na głos.
Dziewczynka wzięła drugą kartkę, odchrząknęła i przeczytała:
- Hogwart, Szkoła Magii i Czarodziejstwa. Umundurowanie. Studenci pierwszego roku muszą mieć: trzy komplety szat roboczych (czarnych). Jedną zwykłą spiczastą tiarę dzienną (czarną)... Ram, co to jest tiara?
- To na świecie są smoki? - Siedemnastolatka wytrzeszczyła oczy. - Ale czytaj dalej...
- Gdzie ja... O! Ze smoczej skóry albo podobnego rodzaju, jeden płaszcz zimowy (czarny, zapinki srebrne). Uwaga: wszystkie stroje uczniów powinny być zaopatrzone w naszywki z imieniem - Lorrie zrobiła krótką przerwę. - Podręczniki... Patrz, magiczne książki! Standardowa księga zaklęć... Magiczni przodkowie... Teoria magii... Wprowadzenie do transmutacji... Co to jest transmutacja?
Ramona zastanowiła się przez chwilę i odparła:
- To chyba takie coś, kiedy się jeden przedmiot zmienia w drugi.
- Mmm... Tysiąc magicznych ziół i grzybów... - w tym momencie Ramona zachichotała, ale Loranne zignorowała to. - Magiczne wzory i napoje... Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć... Jak zwalczać Czarną Magię... Uau - podsumowała Lorrie spojrzała na siostrę, podekscytowana. - Magiczne książki.
- Dasz poczytać, nie? - zapytała błękitnooka, wiercąc się niecierpliwie w miejscu. - Dlaczego ja też nie jestem czarodziejką? - westchnęła. - Wtedy można o, tak... - pstryknęła palcami. - I pokój posprzątany, obiad zrobiony, klasówka napisana...
Dopiero teraz Loranne zrozumiała gammę możliwości, jaka się przed nią otwiera. Czarodziejskie eliksiry, magiczne zaklęcia...
- Czytaj dalej - przypomniała jej po krótkiej chwili zamyślenia starsza siostra.
- No, tak... Pozostałe wyposażenie: jedna różdżka - w tym momencie Ramona otworzyła szeroko oczy i zasłoniła sobie usta ręką. - Jeden kociołek (cynowy, rozmiar 2)... Będę ważyć trucizny! I magiczne eliksiry! ...Zestaw szklanych lub kryształowych fiolek, jeden teleskop, - ("Astronomia" - wyjaśniła Ramona tonem znawcy.) - oraz jedna miedziana waga z odważnikami - Loranne odetchnęła, odchrząknęła i kontynuowała - Studenci mogą mieć także jedną sowę... no to mamy ją im dać, czy sobie zatrzymać? - Jedenastolatka zmarszczyła brwi. - Zgubiłam się.
- Dalej, czytaj dalej! - ponagliła ją siostra, która miała już wypieki na policzkach.
- ...jedną sowę ALBO jednego kota, ALBO jedną ropuchę. Kto by chciał ropuchę?
- Może te magiczne ropuchy są... Fajniejsze? - zamyśliła się Ramona.
Loranne wzruszyła ramionami i przeczytała ostatni wers listu:
- Przypomina się rodzicom, że studentom pierwszych lat nie zezwala się na posiadanie własnych mioteł. Chodzi im o te latające! - dodała z uśmiechem na ustach. - Latające miotły! Kociołki! Magiczne księgi! Różdżki! Czyż to nie brzmi... Magicznie? - wyszczerzyła się do siostry.
Ramona tylko westchnęła i spojrzała w okno zamglonym wzrokiem.
- Zostało jeszcze to. - Lorrie wzięła do ręki kartkę, na której niechlujnym, cienkim pismem napisane było: Do Rebbeki.
- Czytaj.
Ciemnowłosa dziewczynka wzięła głęboki oddech, przyglądając się pierwszym słowom, i doznała szoku. To był list od kobiety, która podaje się za jej matkę...
______________
Tekst zbetowała Taka Jedna. I za to jej wieeeelkie dzięki.
PS: Stwierdziłam, że ciągu dalszego nie będzie. I tak nikt tego nie czyta. Poprawię wszystko, pozmieniam trochę i umieszczę gdzie indziej. Albo, po prostu, na przyszły raz będę pisać krótsze rozdziały. Pozdrawiam.
__________________
Suhak Nieczysty Absolutnie
zaraz dżemkę sobie utnie
i będzie kląskać z supermocą
jak to inne suhaki mogą i chcą.
- Medżik Dżemik, 15 III 2009 godzina 154:28
Hm, jakby ktoś był zainteresowany nowym forum dla początkujących pisarzy lub poetów, to zapraszam na PW. Może Mirriel to to nie jest, ale napewno coś dobrego z tego wyjdzie ;P Także - pisarze, do piór (klawiatur)! I po adresik na PW.
Dom:Slytherin Ranga: Lord Punktów: 20057 Ostrzeżeń: 1 Postów: 705 Data rejestracji: 02.08.08 Medale:
PS: Stwierdziłam, że ciągu dalszego nie będzie.
A więc dajemy do zakończonych FF.
Przeskocz do forum:
Harry Potter - Hogsmeade, Twoja Magiczna Wioska
RIGHT
"Hogsmeade.pl" is in no way affiliated with the copyright owners of "Harry Potter", including J.K. Rowling, Warner Bros., Bloomsbury, Scholastic and Media Rodzina.