Tytuł: Harry Potter - Hogsmeade, Twoja Magiczna Wioska :: [NZ] Historia Ryana i Carolaine

Dodane przez Carolaine_Black dnia 26-12-2016 18:34
#1

To moje ff, opowiadające historię dwóch wymyślonych przeze mnie postaci: Ryana Lovegooda i Carolaine Black. Obydwoje są z rocznika Harryego i zaczynają naukę w Hogwarcie w tym samym czasie co on. Piszę to ff jednocześnie, czytając od nowa HP, po to aby było całkowicie zgodne z książką. Mam nadzieję, że się Wam spodoba. Miłej lektury :).



Prolog
(Ryan, 1991, sierpień przed pierwszym rokiem nauki)


Wyskoczyłem z kominka. W głowie wciąż mi szumiało. Nigdy nie lubiłem podróżować, używając sieci Fiuu, ale było to najszybsze i najprostsze. Musiałem z tego korzystać. Przynajmniej do momentu aż nauczę się teleportacji. I skończę 17 lat, żeby móc jej używać.
Luna już na mnie czekała. Siedziała na ławce i wesoło majtała nogami w powietrzu. Poczułem w sercu delikatne ukłucie, ukłucie miłości. Kiedy tak siedziała i wpatrywała się w przestrzeń rozmarzonym wzrokiem, przypominała mamę jeszcze bardziej niż zwykle. Szybko zganiłem się za tą myśl. Jeśli zacząłbym myśleć o mamie, bardzo prawdopodobne było, że podłamałbym się jeszcze bardziej, a na to nie mogłem sobie pozwolić.
Tom podszedł do mnie od razu, kiedy mnie zobaczył. Byłem tu stałym bywalcem, tylko tu mogłem uciec od taty i jego chorych obsesji.
- To co zawsze, proszę pana?-spytał, uśmiechając się miło. Lubiłem, kiedy tak do mnie mówił. Czułem, że traktuje mnie jak równego sobie, jak zwykłego klienta, o którego musi się zatroszczyć, a nie jak jedenastoletniego smarkacza, który całymi dniami włóczy się po Pokątnej.
- Dziękuję-odparłem.-Dzisiaj w interesach.
Wziąłem Lunę za rękę i udałem się na podwórze za pubem. Wyciągnąłem różdżkę (bez, kieł alpy, 18 cali, sztywna) i stuknąłem nią w cegłę nad śmietnikiem tak, jak robiłem to miliony razy. Miałem własną różdżkę już od siódmego roku życia. Nosiłem ją zawsze przy sobie z przyzwyczajenia, mimo że nie mogłem jej jeszcze używać. Kiedy mama pojechała na jedną ze swoich wypraw do Ameryki, poprosiłem, żeby przywiozła mi różdżkę Johannasa Jonkera. Są cholernie drogie, cholernie dobre i instruowane masą perłową. Oczywiście istniało ryzyko, że różdżka mnie nie zechce, ale kiedy tylko wziąłem ją do ręki poczułem, że to ta. Nie wyobrażałem sobie nawet trzymać w ręce jakiejkolwiek innej.
We wrześniu miałem pierwszy raz udać się do Hogwartu. Nie stresowałem się w ogóle. Przez jedenaście lat przyzwyczaiłem się do tej myśli. Do szkoły miałem prawie wszystko, oprócz książek, szat i kota. Strasznie chciałem mieć kota, ale ojciec nigdy mi na to nie pozwalał. Był święcie przekonany, że na ich sierści rozwijają się jakieś wyimaginowane stworzenia, żyjące tylko w jego głowie. Kiedyś go podziwiałem. Był odważny, obstawał przy swoich racjach, uwielbiał badać i odkrywać, tak samo jak mama, ale kiedy zmarła, jego badania zamieniły się w obsesje. Założył czasopismo "Żongler" i pisał w nim niestworzone rzeczy o istotach, których nikt nigdy nie widział. Całymi dniami chodził po lasach niedaleko domu i wracał z kolejnym, wielkim odkryciem. Na początku byłem zafascynowany, parę razy zaglądałem do klatki, w której podobno coś było, ale za każdym razem okazywała się pusta. Po czasie zrozumiałam, że mój ojciec po prostu oszalał. Przestał przywiązywać wagę do czegokolwiek. W domu nie byłoby nawet czego zjeść, gdyby nie to, że na zmianę gotowaliśmy z Luną. On ją jakimś cudem jeszcze zauważał, ale chyba tylko dlatego, że tak strasznie przypominała mamę. Nawet nie mówił do niej Luna, tylko Pandora. Mnie by się to nie podobało, ale ona była ślepo w niego zapatrzona i wierzyła we wszystko, co mówi. Czasami wręcz wydawało mi się, że ona udawała tylko po to, by zaskarbić sobie choć kawałek jego uwagi. Nigdy ją o to nie spytałem, bałem się usłyszeć odpowiedź.
Szliśmy razem przez Pokątną. Ja wyprostowany, z wysoko uniesioną głową, a obok mnie Luna, przebierając jeszcze za krótkimi nóżkami i rozglądając się wokół zaciekawionym wzrokiem. Najpierw udaliśmy się do banku, wypłacić trochę pieniędzy. Nie znosiłem tego miejsca. Czułam jak wzrok goblinów wlewał mi się przez oczy do mózgu, lecz mimo to starałem się udawać pewnego siebie. W głębi duszy modliłem się, żeby Luna nie palnęła czegoś głupiego, jak : "Dlaczego gobliny są takie brzydkie?". Wiedziałem, że ma już dziesięć lat. Była tylko rok młodsza ode mnie, ale niestety wciąż zachowywała się jak dziecko. Nie wyobrażałem sobie, że za rok ona również uda się do szkoły. Obsługiwał nas bardzo stary goblin o imieniu Bogrod. Wydawało mi się, że nie dowidział, bo przez całe 5 minut studiował klucz, który mu podałem. Nie był to klucz do skrytki mojego ojca. Miałem własną już od dwóch lat i co miesiąc pewien odsetek jego zarobków wlewał się na moje konto. Rzadko z niej korzystałem, więc aktualnie znajdowała się tam całkiem niezła sumka.
Chciałem, żeby goblin sam przyniósł nam moje pieniądze, lecz Luna uparła się, żeby jechać "zaczarowanym wagonikiem". Użyła dokładnie takiego określenia. Tak jakby na ulicy Pokątnej tylko ten wagonik był "zaczarowany". Pewnie liczyła, że zobaczy smoka. Jak dla mnie to, że trzymają go w podziemiach banku było jedynie plotką opowiadaną przez stare czarownice bez życia.
Po wypłaceniu odpowiedniej kwoty, poszliśmy się do magicznej menażerii. W środku panował straszny jazgot. Koty miauczały, żaby kumkały, a sowy hukały. Podszedłem do lady, a Luna przykleiła nos do pierwszego lepszego terrarium. Z zaplecza wyszła starsza, gruba czarownica, nosząca ciężkie, czarne okulary.
- W czym mogę pomóc?- spytała głębokim głosem.
- Chciałbym kupić kota. Szarego kota-odparłem.
- Mam ostatniego , ale to jeszcze kociątko-powiedziała stawiając przede mną koszyk z malutkim, cętkowanym kotkiem o zielonych oczach. Nie wiem skąd, ale wiedziałem, że to ona, a nie on. Patrzyła się na mnie tak, jakby zastanawiała się, jak smakuje mój nos. Urocze.
- Biorę-odparłem, ukrywając mój entuzjazm gdzieś na końcu duszy.
- Jak ją Pan nazwie?-spytała.
- Elbi.
Następna na mojej liście była księgarnia. Idąc tam zauważyłem wielu chłopców w moim wieku, którzy przyciskali zafascynowani nosy do witryn z miotłami. Pokręciłem głową zażenowany. Mnie osobiście nigdy nie interesował quidditch. Uważałem, że jest to sport dla gówniarzy, którzy za wszelką cenę chcą być popularni. To nie dla mnie. Zaklęcia i czarna magia. To jest to. Obrzuciłem młodzieńców ostatnim potępiającym spojrzeniem i wszedłem do sklepu. Chodziłem i szukałem książek z mojej listy, a Luna latała po całym sklepie. Nie wiem, jak to się dokładnie stało, ale prawdopodobnie w pewnym momencie chciała ściągnąć jakąś książkę o magicznych stworzeniach z najwyżej półki i jakimś cudem udało jej się zwalić cały regał na chłopaka stojącego z drugiej strony. Zorientowałem się dopiero słysząc huk i wyzwiska. Gdy dotarłem na miejsce "zbrodni" jedyne co zobaczyłem to niskiego, chuderlawego blondasa, wygrzebującego się spod sterty książek. Cały czas prychał i klnął, a Luna stała obok i patrzyła się na niego swoimi, wielkimi, szarymi oczami.
- Co się gapisz mała?-pół warknął, pół powiedział blondas.
- Masz bardzo ubogie słownictwo- skomentowała Luna z normalnym dla siebie spokojem w głosie.
Chłopak wstał, otrzepał się i zaczął celować nią w palcem.
- To ty?!-spytał.
- Nie, to ja-powiedziałem i szybko zasłoniłem sobą Lunę. Dla mnie był niegroźny. Głowę niższy i jakieś dziesięć kilo lżejszy, ale Lunie mógł zrobić krzywdę. Modliłem się tylko, żeby przypadkiem nic nie palnęła.
-Ty?-wydawał się zdziwiony, czułem jak mierzy mnie wzrokiem, ale nie zrobiło to na mnie wrażenia.
-Jakiś problem?-spytałem głosem całkowicie wypranym z emocji.
Wydawał się zbity z tropu. W końcu powoli wyciągnął chudą dłoń w moim kierunku.
- Draco Malfoy-powiedział.
- Ryan Lovegood-odparłem i uścisnąłem mu rękę, mocno, po męsku.
- Lovegood?-prychnął kpiąco.
- Tak, bo co?-odparłem patrząc mu w oczy, aż spuścił wzrok.
- Podobasz mi się-odparł po dłuższej chwili i uśmiechnął się uśmiechem, który byłby w stanie zamrozić amoniak.



(Lola, 1991, sierpień przed pierwszym rokiem nauki)


Wiedziałam, że idzie zanim jeszcze zapukała do frontowych drzwi. Chwyciłam walizkę, którą spakowałam dokładnie rok i cztery miesiące wcześniej i prawie wybiegłam z domu. Czekała na mnie cierpliwie. Miała na sobie długą do ziemi suknię złożoną z wielu warstw półprzezroczystego materiału, około trzy szale, wielkie, okrągłe okulary i korale na szyi. Omiotła mnie chłodnym spojrzeniem swoich brązowych oczu.
- Myślałam, że jesteś wyższa-powiedziała.
- A ja myślałam, że tylko w mojej głowie tak bardzo przypomina pani ważkę-odparłam wytrzymując jej spojrzenie. Prawdopodobnie nie było to najmądrzejsze posunięcie. Wyzywać przy pierwszym spotkaniu swoją przyszłą nauczycielką, ale czułam, że mój komentarz i tak nie zrobi na niej najmniejszego wrażenia.
Odwróciła się dumnie i zaczęły iść w kierunku wyjścia z ogrodu.
- Nie chcesz się pożegnać?-rzuciła przez ramię.
Odwróciłam się niechętnie, pocałowałam mój medalik, zrobiłam na drzwiach znak krzyża i szybko ruszyłam za panią profesor Trelawney. Cieszyłam się, że stąd uciekam.
To nie tak, że babcia była dla mnie niedobra. Była. Nawet bardzo. Nauczyła mnie wiary, dawała jeść i wysyłała do mugolskiej szkoły. Dopóki nie okazało się, że mam ten sam rdarr1; co moja matka. Wtedy zaczęli się egzorcyści i ciche dni. Nie moja wina, że bardzo często coś mi się wydawało. Wydawało mi się, że ksiądz Henry będzie miał zawał, że będzie padać, że Chris w szkole złamie nogę. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że moje rwydaje mi sięr1; zawsze się sprawdzało. W końcu przestałam o tym mówić, choć czasami to było trudne. Milczeć, kiedy wiesz, że stanie się coś złego.
Sybilla przystanęła na granicy ogródka mojej babci i wyciągnęła w moim kierunku ramię. Chwyciłam je, szybko, pewnie, i nawet się nie obejrzałam.
Wylądowałyśmy przed pubem, brudnym, małym, dość obskurnym i zaniedbanym, ale pełnym czarodziei pubie.
- Tutaj możesz wynająć pokój i zostać w nim do 1 września -powiedziała nauczycielka podając mi bilet-Masz pieniądze prawda?
- Mam.
- Wiesz, jak się dostać na ulicę Pokątną i peron?
- Wiem.
- To powodzenia.
I już jej nie było. Zostałam zdana na siebie. Byłam przerażona.
Z duszą na ramieniu weszłam do środka. Było tam cicho i ciemno. Przy nierówno ustawionych stolikach siedziały głównie stare czarownice, pykające fajki i plotkujące na temat nowych fryzur znanych pogromców wampirów. Żadna na mnie nie spojrzała, za co podziękowałam Bogu w duchu.
Podeszłam do baru. Obsługiwał go łysy, bezzębny i pomarszczony czarodziej. Nie zwrócił na mnie uwagi, dopóki głośno nie chrząknęłam.
- Nazwisko?-spytał, nawet na mnie nie patrząc.
- Black-odparłam, delikatnie wypinając pierś, żeby ukryć strach.
Dowiedziawszy się, jak się nazywam staruszek zmienił się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Uśmiechnął się i wyszedł za kontuaru, aby uścisnąć mi dłoń.
- Tom, to mój bar, tak się cieszę, że możemy Pannę gościć. Zapraszam-wydukał to jednym tchem i ruszył w kierunku schodów, znajdujących się po drugiej stronie pubu. Podreptałam za nim, starając się zachować powagę.
Zaprowadził mnie do schludnego pokoju, z łóżkiem, polerowanymi dębowymi meblami i kominkiem, w którym wesoło tańczył ogień. Ten widok był tak piękny, że myślałam, że się rozpłaczę, ale udało mi się powstrzymać. Babcia nie miała zbyt dużo pieniędzy, a te które miała raczej nie chciała wydawać na swoją opętaną wnuczkę. Całe życie spałam na rozkładanej kanapie w maciupkiej jadalni i nosiłam stare, za duże i wytarte ubrania, kupione w lumpeksach.
Zostawiłam w pokoju swoje rzeczy i ruszyłam za Tomem do małego pomieszczenia za pubem, w którym stały śmietniki. Trzy razy stuknął różdżką w cegłę na końcu murku. Ta drgnęła i przesunęła się ukazując małą dziurkę, która stopniowo się powiększała, aż utworzyła sklepienie, przez które można było przejść.
Tom po raz ostatni uśmiechnął się do mnie i odszedł, a ja weszłam na ulicę Pokątną.
Byłam z natury dość powściągliwa i mimo wrodzonej wrażliwości nie pokazywałam innym ludziom tego, co czuję. Nigdy. Ale tym razem nie mogłam powstrzymać zachwytu i byłam prawie pewna, że widać go nie tylko na mojej twarzy, ale również w gestach i postawie.
Po raz pierwszy znalazłam się w domu i byłam tego pewna. Nikogo, kto wytykał by mnie palcami. Żadnych wyzwisk i kąśliwych uwag. Ulica była wąska i kręta, z wieloma bocznymi zaułkami. Między sklepami nie było wolnej przestrzeni, wszystkie stykały się ścianami. Pochłaniałam wszystko. Wystawy magicznych stworzeń, sklep z miotłami, aptekę, księgarnię. Chciałam wejść wszędzie po kolei, ale najpierw potrzebowałam pieniędzy.
Doszłam do śnieżnobiałego budynku, który wyrastał ponad resztę sklepów. Okna i drzwi miał zrobione z brązu, a przed wejściem stał goblin. Tak. Niewątpliwie był to goblin. Nie należałam do zbyt wysokich ludzi (niecałe 165 centymetrów wzrostu), ale ten stwór sięgał mi najwyżej do pępka. Mógłby uchodzić nawet za zwykłego człowieka, dotkniętego karłowatością, gdyby nie wyjątkowo spiczasta broda oraz bardzo długie palce i stopy.
Goblin zauważył, że mu się przyglądam, więc szybko odwróciłam wzrok i weszłam do środka. Były tam drugie, srebrne drzwi z wygrawerowanymi słowami:
Wejdź tu przybyszu, lecz pomnij na los,
Tych, którzy dybią na cudzy trzos,
Bo ci, którzy biorą, co nie jest ich,
Wnet pożałują żądz niskich swych.
Więc jeśli wchodzisz, by zwiedzić loch
I wykraść złoto, obróć się w proch.
Złodzieju, strzeż się, usłyszałeś dzwon
Co ci zwiastuje pewny, szybki zgon.
Jeśli zgarniesz cudzy trzos,
Znajdziesz nie złoto, lecz marny los.

Zawsze uważałam się za artystyczną duszę. Uwielbiałam malować, tańczyć, pisać (także wiersze), lecz ten utwór wywołał u mnie jedynie delikatne dreszcze.
- Uroczo-mruknęłam i nacisnęłam klamkę.
Po wypłaceniu pieniędzy (okazało się, że mój ojciec pozostawił mi pokaźną sumkę) rozpoczęłam obchód. Kupiłam różdżkę (włos z ogona centaura, jabłoń, 17 cali), kociołek, książki (odniosłam wrażenie, że do księgarni będę wstępować bardzo często), nowe szaty (oraz mnóstwo nowych ubrań, skoro wreszcie mam szansę wyglądać jak człowiek to czemu z tego nie skorzystać?), kociołek, pióra i pergaminy. Po obejrzeniu wszystkich sklepów została mi tylko magiczna menażeria. Ją zostawiłam sobie na koniec. Kupiłam już wszystko z mojej listy i musiałam odnaleźć już tylko jedną rzecz. Przyjaciela. Ale nie takiego krzyczącego i denerwująco ludzkiego. Tylko takiego, który będzie zawsze, nie będzie obrażał i osądzał.
W środku było bardzo ciepło i pachniało delikatną mieszanką karmy, odchodów i siana. Na równiutko ustawionych półkach stały klatki, terraria oraz kojce. Przyglądałam się wielkim szczurom, ropuchom, kotom, sowom, krukom i żółwiom z nieukrywanym zaciekawieniem. W ostatniej klatce, w rogu sklepu zobaczyłam to "coś". Była jak najbardziej tym "czymś", ponieważ wyglądało jak pies, ale było wielkości kota i miało nietoperze skrzydła. Wcisnęłam palce między kraty, a "to" się podniosło i z wahaniem podeszło, żeby je dokładnie obwąchać.
- Witaj słońce-szepnęłam drapiąc "to" za uchem. Po chwili usłyszałam za plecami ciche chrząknięcie i odskoczyłam przestraszona. Przede mną stała gruba, starsza pani, nosząca ciężkie okulary w czarnych oprawkach.
- Niesamowite-szepnęła, mierząc mnie wzrokiem.
- Przepraszam?-odparłem, czując jak moje brwi unoszą się pod sufit.
- Masz rękę do zwierząt. Nikomu jeszcze nie pozwolił się dotknąć. Chcesz go prawda?
- Chcę, bardzo.
- Jest Twój. Nie musisz płacić. Biedne stworzenie. Pewien głupi czarodziej testował na nim nowe zaklęcia transmutacji. Efektów niestety nie da się cofnąć. A ten zwyrodnialec za karę dostał tylko grzywnę. Rozumiesz?-pokręciła z irytacją głową.-Jak się nazywasz?
- Carolaine Black.
- Od którego Blacka?
Przełknęłam ślinę. Ta pani wydawała się sympatyczna, dziwna, ale sympatyczna. Mimo to, nie chciałam jej mówić o mojej rodzinie. To nie jest coś, o czym człowiek chce opowiadać pierwszej, lepszej, starszej pani. Moja matka była szlamą, jasnowidzką. Ojciec wychował się w rodzinie, w której czystość krwi była ważniejsza od honoru. Wszyscy śmierciożercy. Wszyscy na usługach Czarnego Pana. On też. Aż poznał moją matkę i bum, cudowne nawrócenie, jak to w filmach bywa. No, a potem śmierć ojca, śmierć matki i zostawienie mnie samej na tym świecie. Na początku opiekował się mną Syriusz, brat taty, ale potem trafił do Azkabanu, a ja do babki Stanisławy. Tak już w filmach nie bywa.
- Regulusa-odpowiedziałam po zdecydowanie za długiej chwil milczenia.
Zmarszczyła brwi i podeszła jeszcze bliżej. Czułam na sobie jej kwaśny oddech i nie śmiałam drgnąć. Jej chłodny wzrok prześlizgiwał się po mojej twarzy jeszcze intensywniej.
- Nie wyglądasz na Blackównę. Brązowe włosy, zielone oczy, za ciemna karnacja. Do tego jesteś za niska. Cóż... Musiałaś się wdać w matkę. Szkoda, że nazwisko Black nie przetrwa. To była bardzo dostojna rodzina. Ale nie został już żaden mężczyzna o tym nazwisku. Zgaduję, że nie masz co robić do końca wakacji. Przyjdź jutro o siódmej, będziesz pomagać mi w sklepie, za opłatą oczywiście.
Po czym odwróciła się na pięcie i zniknęła na zapleczu. Stałam przez chwilę osłupiała, po czym pozbierałam swoją szczękę z podłogi, chwyciłam kojec "tego" i wyszłam na zewnątrz.

Edytowane przez Carolaine_Black dnia 06-01-2017 12:00