Tytuł: Harry Potter - Hogsmeade, Twoja Magiczna Wioska :: Ostateczny pojedynek (LilyPotter vs michal1946)

Dodane przez raven dnia 21-07-2016 17:38
#3

Tekst 2.



Wszystko się posypało.
Połowa Hogwartu płonęła, a on jak gdyby nigdy nic spacerował przez błonia. Trupy, mnóstwo trupów, wszędzie, ale prawie nikt się nimi nie zajmował. Nikt nie miał już siły patrzeć na swoich bliskich, którzy zginęli walcząc z mocami zła. To wszystko trwało zbyt długo, było zbyt męczące, żeby w ogóle myśleć o jakiejkolwiek pomocy. Ci ranni, którzy dawali radę, kuśtykali jakoś w stronę zamku, raczej samotnie, on tylko cicho szedł, zastanawiając się, co właściwie teraz powinien zrobić. Miał ochotę płakać, krzyczeć, wyć, byleby tylko to wszystko okazało się złym snem.
Nie miał pojęcia gdzie jest Harry, nie miał pojęcia gdzie szukać Hermiony. Potter przestał go obchodzić po tym, jak pokazał kim dla niego jest Ron. Niczym, wręcz śmieciem. Nie zdziwiłby się, gdyby chłopak teraz właśnie siedział gdzieś w niezniszczonej sali wraz z Voldemortem, popijał ognistą i dyskutował o przyszłości świata czarodziejów. Potter ich zdradził. W kryzysowym momencie po prostu... Nie, nie poszedł oddać się Czarnemu Panu w ręce, jak wszyscy myśleli, że zrobi. To by był bohaterski czyn, prawda? Uratowałby wiele ludzkich istnień, on by zginął, ale horkruksów już nie było, przynajmniej taką mieli nadzieję. Voldemorta mógłby zabić każdy, co mnóstwo czarodziejów zrobiłoby z niekłamaną przyjemnością. Ale czy to nie byłoby już zniżanie się do poziomu Śmierciożerców? Morderstwo dla przyjemności...? Jasne, że kierowane szlachetnymi pobudkami. Z resztą, i tak nie było czego roztrząsać. Potter poszedł zaoferować układ, w którym to najwidoczniej zmieniał stronę. Nic nie robił sobie z tego, ile osób zginęło, próbując mu pomóc.
Ginęli ich przyjaciele... Czy raczej przyjaciele tylko Rona, bo Harry odwrócił się do wszystkich plecami, na pożegnanie pokazując, jak bardzo wszyscy go obchodzili. Śmierciożercy przyjęli go jak brata, który dawno się zagubił... Ale w końcu wrócił do domu. Po latach. On i Hermiona zostali sami, na lodzie. Przecież nawet nie mogli... dołączyć się? Nie, żeby chcieli. I tak byli jednymi z pierwszych na liście do zamordowania. On, zdrajca krwi. Hermiona, szlama. Lepiej się dobrać nie mogli. On może jeszcze miał jakieś szanse, Hermiona mogła co najwyżej uciekać z kraju i udawać, że Voldemort wcale nie ma zamiaru przejąć całego magicznego świata, nie tylko ich azylu gdzieś w Wielkiej Brytanii.
Od kiedy Harry ich zdradził, w rękach Voldemorta była tez mapa huncwotów. Po niej, jak po sznurku, mogli dojść do każdego, kto przebywał na terenie zamku i w jego okolicach. Nic prostszego, zlokalizować nazwisko, a potem wysłać tam chociażby Nagini. Niezbyt przyjemna śmierć, czekać aż trucizna węża zacznie działać, ewentualnie na wykrwawienie... O ile wąż jeszcze żył bo, o ironio, był jednym z celów, obok Czarnego Pana. A ludzie z Zakonu bardzo poważnie brali pod uwagę wszystkie cele, o których, chociażby ukradkiem, wspomniał Harry i... byli... przyjaciele. Ale nawet jeżeli nie Nagini, zawsze była jeszcze Avada. Nawet lepsza. Szybsza, mniej bałaganu. I mniej cierpienia, przecież Ron widział, jak długo męczył się Snape. Dziwne, że Voldemort go zabił... Pewnie psuł mu plan, jakikolwiek. O ile w ogóle on był. Wersja z Różdżką jakoś mu nie pasowała... Wtedy jeszcze Harry był z nimi. Potem zniknął, a kiedy kolejny raz go zobaczył, bratał się już ze Śmierciożercami. Po śmierci Snape'a niby dowiedzieli się czegoś nowego... Przynajmniej Harry. Profesor chyba nie był jednak aż tak zły, jak zawsze sądzili. A nawet jeśli, on przynajmniej nie wystawił swoich przyjaciół na pewną śmierć, jak to zrobił młody Potter.
Dziedziniec. Tak właśnie kierowali się wszyscy, licząc na szybką śmierć albo uwolnienie. Z zaznaczeniem tego pierwszego. Krok za krokiem, jak w kolejce do stracenia. Na dziedzińcu przynajmniej nie było zwłok, nie było gruzów, i to właśnie tam można było odnaleźć bliskich, o ile mieli odrobinę szczęścia i udało im się uniknąć śmierci.
A on się im nie dziwił, bo od kiedy stracili swoją ostatnią nadzieję, tylko to im pozostało. Jeżeli nie zginą teraz, to później, pod rządami Lorda Voldemorta. Może nie od razu, szczerza wątpił, że Czarnemu Panu będzie się chciało w pierwszych dniach nowych, oficjalnych rządów brudzić ręce. A wysyłanie śmierciożerców nie zawsze wchodziło w grę, jeszcze ktoś kogoś zobaczy, jeszcze coś nie wyjdzie, pomylą się osoby... Tak, Voldemort najważniejsze osoby chciał zamordować osobiście. Chyba że przyłączą się do niego... Ale Ron czuł, że lista wymagań wzrośnie. Tylko czysta krew, tylko szlachetne pobudki. Tylko Slytherin, albo przynajmniej szczera wola uczestniczenia we właśnie tym domu.
Zobaczył Hermionę, siedzącą na schodach, przytuloną do Luny. Włosy miała skołtunione, ale spojrzenie w miarę przytomne, ruszył do niej nieco szybszym krokiem. Nie miał siły biec, po prostu przysiadł na schodku obok niej i złapał ją za rękę. Tak jak zawsze. Nawet się uśmiechnęła.
Łzy wyżłobiły korytarzyki na pokrwawionej i zabłoconej twarzy.
Też liczyła na to, że to będzie już koniec wojny. Siedem lat, podczas których Harry nieustannie walczył z siłami ciemności, co roku coś innego. Już na drugim roku poznali pierwszego horkruksa, nawet jeśli dosyć nieświadomie. I co? Sześć lat później Wybraniec, Chłopiec, który przeżył, wystawił ich. Położyła głowę na ramieniu Rona. Może... mogliby stąd uciec. Wyjechać, gdzieś daleko, do Bułgarii, albo gdzieś do Azji. Tam, gdzie nie sięgnie, a przynajmniej nie na razie, Czarny Pan. Ukradliby kilka tygodni, może miesięcy, nawet lat, gdyby tylko się udało. Nie liczyła na to, że wszystko się idealnie ułoży, od kiedy mieli w posiadaniu medalion, wręcz czuła, że coś pójdzie źle, nie po ich myśli. Żadnych konkretnych przeczuć, coś w nim nie dawało jej spokoju.
Medalion. A zaczęło się tak niewinnie... Niby to przez jego wpływ Ron ich opuścił, ale zaraz chciał wrócić, to się najbardziej liczyło, bo przecież prawie zawsze był obok. On chciał w końcu go zniszczyć. Wtedy to Harry nosi medalion najdłużej, prawie bez przerwy. Dobrze wiedzieli o jego zgubnym działaniu, dlaczego więc nie schowali go gdzieś głęboko? Gdzieś w jej torebce. Albo w plecaku. Gdziekolwiek, byleby nie tuż obok nich... Chociaż to pewnie też niewiele by dało, medalion oddziaływał ciągle, nie tylko wtedy, kiedy jedno z nich go nosiło; w takiej sytuacji tylko mocniej. Już wtedy ich wyniszczał, powoli zmieniał. Trudy wędrówki tylko to potęgowały, nic dziwnego. Przyzwyczajeni do luksusu życia w zamku... A w jej domu było równie dobrze, co w szkole, może nawet lepiej. Bogaci rodzice, z prywatną lekarską praktyką, wszystko najlepszej jakości, dopóki nie trafiła do Hogwartu ze wszystkich szkół dostawała najwyższe stypendia. Mogłaby tak całe życie, tylko odbierać nagrody i uczyć się coraz to nowych rzeczy. Dla Rona wędrówka... Mimo wszystko, mimo tego, że u nich w domu nie zawsze układało się tak, jak powinno, podróż była wyzwaniem. Nie było codziennych obiadków, trzech posiłków, ułożonego planu dnia, mamy obok, która zawsze potrafiła pomóc, a przynajmniej być blisko. Chyba tylko dla Harry'ego nie było wielką sztuką opuszczenie domu i wyruszenie w drogę. U Dursley'ów nie mógł mówić o wychowywaniu, opiece, i tak dalej. W roku szkolnym wszystko było w porządku, ale kiedy już musiał wrócić do domu na wakacje... Byli okropni, i wszyscy o tym doskonale wiedzieli, na czele z samym Harrym.
Ale Hermiona wiedziała też, dlaczego.
Horkruks. Ta cząstka Voldemorta, która Harry nosił w sobie, wyniszczała ich, tak samo, jak medalion. Kilkanaście lat mieszkania obok cząstki zła. W Hogwarcie jakoś tego nie czuli. Mnóstwo ludzi, mnóstwo magii, mnóstwo osób, których w żadnym wypadku nie można nazwać dobrymi. Może tylko Harry sprowadzał na siebie więcej kłopotów, niż statystyczny Gryfon... Ale jego ojciec miał przecież podobnie, uznali, że to rodzinne, albo coś podobnego. Przecież każdy przynajmniej raz wyszedł nocą z dormitorium, na jakiś pojedynek, albo pożyczył coś należące do kogoś innego. Kiedy zrozumiała, że Harry jest horkruksem? Oh, kawałek przepowiedni, jego zachowanie, to wszystko jakoś się złożyło na ten obraz. Nie była tego pewna, jeszcze nie, ale przez ostatnie godziny upewniła się. Sam Harry nigdy by ich nie zdradził. Był ich przyjacielem.
A przynajmniej miała taką nadzieję.
Luna obok niej płakała cicho, wycierając co i raz oczy przybrudzoną szatą. Przyjaciele. Zostało ich tak niewielu. Ufała tylu osobom, a w ostateczności teraz nie wiedziała nawet, czy może zaufać komukolwiek. Czy warto to robić, czy znowu ktoś się nie odwróci, i nagle cały świat po raz kolejny stanie do góry nogami. Hermiona była obok, pocieszała ją, i była jej za to ogromnie wdzięczna, Ron też przyszedł. Z jego obecności też się cieszyła, głównie przez wzgląd na Hermionę... Ona jeszcze mocniej przeżyła tę zdradę. Neville zginął prawie na początku bitwy, znalazł się w złym miejscu w złym czasie. Ginny? Ślad po niej zaginął kilka godzin wcześniej, w jednej chwili ją widziała, w drugiej już walczyła sama. Podejrzewała, że ukryła się gdzieś, może w Zakazanym Lesie, jeżeli tylko dała radę. Wręcz modliła się o to, żeby dziewczyna przeżyła, żeby inni nie załamali się jej śmiercią.
Kątem oka dostrzegła otwierające się wrota i mocniej ścisnęła ramię Hermiony. Czarny Pan. Stał w progu, beztrosko wyma****ąc różdżką. Dopiero kiedy przemówił, wszyscy zwrócili na niego uwagę.
- Chłopiec, który przeżył ciągle żyje! - Wielokrotnie wzmocniony głos rozszedł się po całej okolicy. Ron mocniej ścisnął dłoń Hermiony, nie patrząc jednak na nią. - Przeszedł jednak na dobrą stronę, tą, która będzie rządzić światem czarodziejów. Nie chcę, żebyście dalej ginęli. Każda kropla czarodziejskiej krwi jest święta, nie powinna się marnować. Jeżeli ktoś chce do nas dołączyć, to to jest dobry moment. Jedyny taki.
Zapadła śmiertelna cisza. Wszyscy, którzy przeżyli, patrzyli się tylko na Czarnego Pana, to na Harry'ego, który wyszedł z sali i stanął u jego boku. Chłód i nienawiść, jaka biła teraz w stronę Pottera, speszyłaby każdego, jeżeli nie przeraziła. On był w stanie nawet lekko się uśmiechać.
- Jeszcze możecie ocalić swoje życie - rzucił chłodno. W Ronie niemal wszystko się zagotowało, on, Harry Potter, ma teraz czelność... Takie coś? Ocalić swe życie? Oni ryzykowali dla niego wszystkim, wiele razy byli blisko śmierci, wręcz ich torturowano, a on teraz, litościwie, daje im szansę na dalsze życie! A, niech maja, pozyją jeszcze kilka lat pod reżimem, i albo uciekną, albo się zabiją, albo całkiem przypadkiem trafi ich jakiś śmierciożerca. Nie wiedział nawet, jak to nazwać, słowo 'zdrada' nie oddawało całego bólu, jaki im sprawił. Jakby ktoś wyrwał mu serce i wrzucił w butlę Ognistej.
Nie zauważył nawet, kiedy się poderwał i złapał swoją różdżkę. Hermiona powstrzymała go przed wybiegnięciem na środek, ściskając mocno jego nadgarstek. Cofnął się o krok. Tylko ona jedna w tej chwili mogła go powstrzymać.
- Dla zdrajców krwi też znajdzie się miejsce, panie Weasley. Powiedzmy, że przymkniemy oko na wszystkie kontakty z mugolami... Wasza krew nie jest tak brudna, żeby nie dało się jej... wyczyścić. - Głos Voldemorta był lekki, jakby opowiadał całkiem dobry żart. Nikt się jednak nie zaśmiał. - To bardzo osobista oferta, panie Weasley.
- Po moim trupie - warknął tylko w odpowiedzi Ron. On, śmierciożercą? Oczywiście. Już niegł, jak na skrzydłach. W tej chwili bardziej od śmierci Czarnego Pana chciał widzieć tylko jedno, Pottera, który poczuł się tak jak oni. Zdradzony, pozostawiony samemu sobie. Miał nadzieję, że gdy to wszystko się skończy, dostanie on przytulną celę w Azkabanie z widokiem na dementorów. Voldemort wolno uniósł różdżkę, cmokając z niezadowolenia.
- Szkoda, naprawdę szkoda... Cóż, kim ja jestem, żeby pana przekonywać? - Śmierciożercy, obecni w tłumie, zaśmiali się głośno. Chłopak tylko mocniej ścisnął różdżkę, kiedy Harry wystąpił lekko na przód.
- A ty, mój drogi? Co sądzisz o całej tej sytuacji? - Czarny Pan spojrzał się na Pottera. On tylko wzruszył ramionami, niedbale.
- To zdrajca krwi. Nie sądzę, żeby był nam potrzebny. Jeszcze splugawi krew, którą tak bardzo chcemy oczyścić.
- Oczywiście. Jak uważasz.
Zielony błysk przeciął powietrze, zanim Ron nawet podniósł różdżkę, chcąc zastąpić Harry'ego w walce i być tym, który ostatecznie pokona Voldemorta. Śmiertelna cisza przemieniła się w krzyk, a Potter odwrócił się na pięcie, jakby zupełnie nic się nie wydarzyło. Już go to nie obchodziło. I jeden z nich musi zginąć z ręki drugiego, bo żaden nie może żyć, gdy drugi przeżyje... Stara, jakże nieaktualna śpiewka. Wystarczająco już walczył ze złem. Za długo. Czas się... zaprzyjaźnić. Voldemort mruknął coś w języku węży, Harry odpowiedział tym samym, po dziedzińcu przeszedł pomruk niezadowolenia, może strachu, poruszenia.
Wiedział, że przeleje się jeszcze dużo czarodziejskiej krwi, ale on chyba właśnie odnalazł swoje miejsce, Cześć duszy Voldemorta, tkwiąca w nim, triumfowała, a on nie czuł nic poza obojętnością.

Edytowane przez raven dnia 22-07-2016 17:01