Tytuł: Harry Potter - Hogsmeade, Twoja Magiczna Wioska :: [NZ] Niedoceniony dar.

Dodane przez hermiona_182312 dnia 14-12-2013 13:54
#42

Dziękuję za miłe słowa i jednocześnie przepraszam, że od tak dawna nie ma nowego rozdziału, ale ten poniżej został jakby to powiedzieć... skasowany. Nie przeze mnie, pisząc ostatnie zdanie nagle mnie wylogowało, jak na złość! Zatem - przepraszam czytelników, o ile ktoś to kiedykolwiek nałogowo czytał ;) Tak więc w ramach zadośćuczynienia dam dłuższy rozdział. Ostatnio były jakieś krótsze, co nie znaczy, że brak mi weny, o nie! Co to to nie! Więc zapraszam do lektury.

Rozdział XXII

Gdzie byłam? Kiedy byłam?

Hope biegła z całych sił, brakowało jej tchu, ale nie odpuszczała, niczym sprinterka ostatkiem sił dobiegła na dziedziniec transmutacji. Jednak to nie profesor McGonagall miała tam wtedy dyżur. Dziewczyna rozejrzała się. Jedynym nauczycielem, jakiego dostrzegła, był Flitwick. Podeszłą szybko do karzełka. Miała potargane włosy i była cała czerwona, ale mając promienny uśmiech na ustach poklepała profesora po ramieniu, aby ten odwrócił się w jej stronę. Gdy ten to uczynił, podskoczył. Hope musiała wyglądać naprawdę źle.
- Dzień dobry! - Filians przywitała się entuzjastycznie.
- Witaj, moja droga - mruknął nauczyciel zaklęć. - W czym mogę ci pomóc?
- Szukam profesor McGonagall. Nie wie pan może, gdzie mogę ją znaleźć.
- Nawet jeśli zdążysz dotrzeć do jej gabinetu, to raczej w niczym ci nie pomoże. Wyjeżdża na szkolenie związane z nową podstawą programową, chodzi o lekcje szóstych klas na temat przemian.
- Ale... ale to jest... ale ja... - Hope była tak załamana, że sama nie wiedziała, co powiedzieć, czemu sama nie pomyślała, że wicedyrektorka będzie w gabinecie wicedyrektorki?!
- Jeśli to coś ważnego, to może poświęci ci minutkę. - Fliwick uśmiechnął się pocieszająco.
Hope również odpowiedziała na to uśmiechem, kiwnęła głową na pożegnanie i ruszyła w kierunku korytarza prowadzącego do gabinetu nauczycielki transmutacji.
Po drodze dostrzegła, że na drugiej stronie dziedzińca zebrała się spora gromadka uczniów. Byli zebrani w koło, najwidoczniej otoczyli jakieś ciekawe wydarzenie. Hope chwilę się zawahała, ale coś ciągnęło ją do tego zbiorowiska. Czuła, że musi tam iść.
Podeszła szybko i wepchała się między dwie uczennice.
W środku kółeczka miała miejsce niezła bijatyka. Wszędzie migały barwy, szaty uczniów latały na wietrze, więc trudno było rozpoznać twarze, ale można było dostrzec, że to bójka dwóch na jednego.
Pod nogami uczniów były fragmenty krawatów, a nawet przyszywki domów. Hope podniosła jedną. Widniał na niej wąż. W tym momencie Filians przypomniała sobie słowa Elaine po opowiedzeniu jej historii z kuzynem: " No to Malfoy będzie mieć trochę zniekształconą twarz". Gdy w powietrzu zaczęły śmigać zaklęcia, serce zabiło jej szybciej. Weszła w sam środek bójki i chwilę potem trzymała dwóch chłopaków, a jeden z nich stał przed nią celując różdżką w jej twarz, którą rozpoznał dopiero po chwili. Hope lewą ręką trzymała Dracona, a prawą Jasona, Ray patrząc na nią opuścił różdżkę i schował ją do kieszeni. Wszystkich zmierzyła wzrokiem, po czym zdała sobie sprawę z pewnej rzeczy, że nie ma w rękach księgi. Puściła chłopaków, a gdy reszta uczniów się rozeszła, Filians dostrzegła w powietrzu całą masę latających kartek.
Warknęła na chłopców, Malfoy wzruszył ramionami i sobie poszedł, podczas, gdy gryfoni patrzyli na nią wzrokiem bitego pieska. Prychnęła na nich i ruszyła w stronę korytarza, ale nie szła do gabinetu McGonagall, nie miała z czym.
Już zaczęła ocierać łzy za filarem, gdy usłyszała tupot kroków, ktoś zmierzał w jej stronę. Zatrzymała się. Blizna ją bolała od wściekłości. Wyjęła różdżkę z kieszeni, znów miała ochotę coś rozwalić. Odwróciła się z bojowym nastawieniem. Stał przed nią Jason.
- Nie zabijaj mnie, błagam! - powiedział wskazując na różdżkę. Hope posłusznie włożyła ją z powrotem do kieszeni. - Chciałem cię przeprosić. Ale stwierdziliśmy z Rayem, że temu gówniarzowi należy się nauczka! I...
Ale Hope już go nie słuchała. Dostrzegła na jego rękawie fragment obrazka łapy, który chciała pokazać McGonagall. Wzięła go, chwyciła Jasona za rękę i pociągnęła w stronę gabinetu nauczycielki. Wydusiła tylko:
- Kiedyś ci opowiem, a teraz chodź szybko!
***

Jason przy tempie Hope zaczął wysiadać. Gdy dotarli pod drzwi gabinetu, chłopak kucnął z przemęczenia. Hope zapukała w drzwi z cichą nadzieją, że ktoś otworzy. Po niecałej minucie, która wydawała się wiecznością, w drzwiach stanęła profesor McGonagall. Hope bez słowa podała jej karteczkę.
- To troszkę mało, panno Filians. - Pani profesor skrzywiła się.
Hope opuściła smętnie głowę, myślała, że to już wszystko, jeśli chodzi o jej lekcje dodatkowe. Wtedy niespodziewanie strącił się Jason.
- Pani profesor, to moja wina, a i tak, gdyby nie Hope, pewnie skończyłbym w skrzydle szpitalnym, rozerwaliśmy jej książkę podczas, gdy ona rozdzieliła nas, gdy się biliśmy, przykro mi... - Po tych słowach popatrzył na nią wzrokiem, który mówił: "Serce mnie boli, ale nic nie zrobię". Hope pomyślała: "Gra aktorska na W!".
- No dobrze. Panno Filians, w tym miesiącu zajęcia będą tydzień później. - McGonagall zamknęła drzwi.
Hope rzuciła Jasonowi swój najszczerszy i najpiękniejszy uśmiech, po czym wyminęła go i pobiegła w stronę sali od zielarstwa, była już nieźle spóźniona.
***

Hope po całym dniu lekcji padła na łóżko i od razu zasnęła. Już po sekundzie pożałowała swej decyzji.
Znów zobaczyła przed sobą lewitującą ohydną istotę i poczuła, że szczęście na zawsze przestało istnieć. Dementor był od niej zaledwie kilka centymetrów. Dziecko trzymane przez matkę płakało. Nagle pojawiło się coś srebrnego i sceneria się zmieniła.
Od razu zrobiło się przyjemniej. Hope znalazła się na wsi. Ale nie była to taka ponura wieś, jak ta, na której mieszkała z wujostwem i kuzynem. Był tam piękny przytulny domek z białym dachem, nie zaplamionym choćby plamką brudu. Reszta domu zmieniała kolor non stop, za każdym razem na coraz piękniejszy. Za domem był piękny warzywno-kwiatowy ogródek oraz mały sad, w którym rosły jabłonie, grusze i śliwy. Przed domem był mały placyk zabaw, a z boku rosło zborze. Dom miał wspaniały widok na ośnieżone lekko góry. Wszystko wyglądało pięknie i do tego wszystkiego był piękny słoneczny dzień. W powietrzu unosił się aromat pieczeni, a z domku wyszła ta sama ciemnoskóra kobieta, tyle, że o siedem lat starsza. Była ubrana w śliczną, niebieską lnianą sukienkę, na której miała fartuszek, za nim trzymała różdżkę. Na głowie miała kolorową bandamkę.
- Dre! Chodź synku! Obiad gotowy! - zawołała, a zza rogu domu wybiegł ciemnoskóry siedmiolatek z rozczochranymi czarnymi włosami.
Jednak, gdy popatrzył w stronę Hope, zatrzymał się, jego matka tak samo popatrzyła na Hope.
- Ty? Co ty tu robisz? W ogóle się nie zmieniłaś. - Kobieta patrzyła na Hope z zaskoczeniem, ale na jej twarzy malował się także pewien wyraz szczęścia.
Hope nieco się przeraziła. Uszczypnęła się, ale nic się nie stało, co gorsza poczuła to. Ona naprawdę była na tej wsi!
Nagle coś zaczęło ją ciągnąć do tyłu, opierała się, ale to nic nie dało. Dre zaczął biec w jej stronę, ale mama go zatrzymała.
W końcu Hope doszła do końca tunelu, do którego ciągnęła ją ta siła.
W pewnym momencie siedziała na łóżku w dormitorium, ubrana w piżamę. Elaine siedziała na łóżku przed nią, patrzyła na nią, jak na najrzadszy okaz.
- Gdzie ty byłaś?! - zapytała.
- Tutaj...?
- Nie! Dopiero przed chwilą... wróciłaś! Gdzie ty byłaś? - Elaine ponowiła pytanie.
- Chciałabym to wiedzieć! - Hope nie wiedziała, co myśleć. Nie zasnęła już tej nocy.

Edytowane przez hermiona_182312 dnia 15-03-2014 15:11