Tytuł: Harry Potter - Hogsmeade, Twoja Magiczna Wioska :: [NZ] Hogw@rt, czyli o nowoczesnym spojrzeniu na czarodziejski świat (SS)

Dodane przez Lapa_96 dnia 27-09-2012 00:54
#18

Rozdział piąty
Departament Cyfryzacji


Wróciłem do gabinetu z dwoma stojaczkami na fiolki z uczniowskimi wywarami (choć właściwie niewiele z nich zasługuje na to szlachetne miano). Postawiłem wszystko na najniższej półce i kątem oka zauważyłem, że drzwi znowu się uchylają. Nie wytrzymam dłużej tych wieśniaków, którym brakuje drzwi w ich oborze!
- Czy te drzwi służą do pukania, czy tylko MNIE tak się wydaje?!
- Ależ przepraszam pana, ja tylko wykonuję swoją pracę - ton tego głosu w żadnym wypadku nie zawierał w sobie ani odrobiny wieśniactwa. Przeciwnie, był całkiem normalny i uprzejmy. Zaskoczyło mnie, czego może chcieć czarodziej w zielonej szacie w charakterze uniformu i z wózeczkiem uderzająco podobnym do mugolskiego wózka na zakupy? - Po prostu myślałem, że trafiłem do magazynku, gdzie miały czekać na mnie rzeczy.
A więc tabliczka "Severus Snape - nauczyciel eliksirów" już nic nie znaczy? Mój gabinet śmiało można utożsamiać z bezładnym magazynem? I o jakich rzeczach on mówi?
- Przepraszam, nie rozumiem pana. - Zamknąłem za sobą drzwiczki składziku.
- Jestem pracownikiem sklepu internetowego Merlin.mag. Dostaliśmy ofertę sprzedaży wszystkich magicznych substancji mieszczących się w tym pomieszczeniu. - Czy ja dobrze słyszę? Chce przywłaszczyć sobie MOJĄ WŁASNOŚĆ?!
- Nie przypominam sobie, bym składał taką ofertę.
- Pańskie nazwisko? - otworzył jakiś mały, czerwony notesik z podobizną Merlina na okładce.
- Snape.
- Nie. Otrzymaliśmy zlecenie od pana nazwiskiem Weasley.
- Weasley?
- Tak. Fred Weasley. Czy to jakiś pański znajomy?
- Nie powiedziałbym tego. - Teraz wszystko stało się jasne.
- Przepraszam pana, ale muszę wypełniać swoje obowiązki. - Wjechał wózkiem pod sam składzik, ale nim zdążyłem stanowczo zaprotestować, drzwi ponownie stanęły otworem.
W progu stał mały, gburowato wyglądający goblin w różowej sukience. Już sam jego wygląd skłaniał mnie do wyrzucenia go na zewnątrz, ale ten wskoczył do środka między moimi nogami i zaskrzeczał przeraźliwie:
- Mam specjalną piosenkę dedykowaną Severusowi Snape'owi od cichego wielbiciela!
- Od kogo?! - To był dal mnie szok. Jak to się stało i dlaczego, tego nie wiem. Czarny pies na nowo hasał w moim mózgu.
- Nie mogę powiedzieć. To ktoś z Internetu.
INTERNETU. Wiedziałem, że nie byłoby tego całego cyrku, gdyby nie Internet! Goblin zaczął przeraźliwie piszczeć i fałszować, pracownik z Merlina przewracał mój składzik. Skrzek, brzęk butelek. Wycie, gruchot metalowych kółeczek od wózka. Jeszcze większy pisk i brzęk tłuczonego szkła. DOSYĆ!
Wypadłem przez drzwi, które były dla mnie jedyną drogą ucieczki. Nie, nie szedłem do Dumbledore'a, od samego początku wiedziałem, że mi nie pomoże. Postanowiłem udać się do miejsca, gdzie to wszystko się zaczęło - do Ministerstwa Magii. Znalazłem się już na parterze, kiedy dobiegł mnie znajomy skrzek, najwyraźniej w charakterze piosenki i zza zakrętu wypadła różowa sukienka. Biegłem, to małe coś także. W żaden możliwy sposób nie mogłem go zgubić, ale w końcu w akcie desperacji wpadłem do sowiarni.
Wieża przeznaczona wyłącznie dla sów była trochę inna niż uprzednio - na każdym możliwym miejscu siedziała sowa ze spuszczonym łebkiem. Dopiero teraz zauważyłem, jak dużo jest szkolnych sów. Żadna z nich nie wykazywała choćby cienia zadowolenia. Rzeczywiście, jak miałyby być szczęśliwe, skoro nikt już o nich nie pamięta i muszą siedzieć w ścisku? Wszystkim wystarczy tylko ten przeklęty Internet! Nieoczekiwanie jedna mała sówka wylądowała tuż przede mną, na podłodze wyłożonej słomą i zaczęła kręcić główką, jakby w oczekiwaniu na otrzymanie listu. Podleciała druga. I trzecia. Czwarta. Po wieży rozniósł się zgodny odgłos pohukiwania i wszystkie wzbiły się w powietrze lecąc ku mnie. Miarowe pohukiwanie przerodziło się w coś podobnego do przerażającej pieśni. Szybko zacząłem szarpać klamkę, która znalazła sobie najlepszy moment, żeby się zaciąć, a tymczasem sowia chmura była coraz bliżej. Udało się. W ostatniej chwili wydostałem się na korytarz by stanąć twarzą w twarz ze śpiewającym goblinem. Niewiele myśląc, złapałem go za fraki i wrzuciłem do gotującej się sowiarni. Pełen satysfakcji opuściłem teren szkoły i teleportowałem się bezpośrednio do atrium Ministerstwa.

Musiałem się raptownie schylić, żeby nie dostać nadlatującym zaklęciem. W następnej chwili tuż obok mnie przebiegł dosyć nawiedzony mężczyzna (o czym świadczyły jego dzikie ryki), który rzucił czymś małym i płonącym w grupkę czarodziejów z grupy porządkowej. Natychmiast uskoczyli przed szybującym pociskiem, który okazał się być najprawdziwszą bombą.
- BĘDZIE TEGO! BĘDZIE TEGO! - wrzeszczeli protestujący, machając transparentami, tabliczkami, a nawet różdżkami.
Udało mi się przedrzeć do windy, uważając na klątwy miotane na prawo i lewo i nie doznać większego uszczerbku na zdrowiu. Okolicznością sprzyjającą okazała się pustka, ziejąca zza rozsuwających się krat. Przycisnąłem złotą siódemkę i bez żadnego przystanku dotarłem do miejsca przeznaczenia.
- Siódme piętro, Departament Cyfryzacji i Dział Techniczny.
Korytarzyk był długi i wąski, ale za to bardzo jasno oświetlony. Liczne drzwi były zaopatrzone w szyby, dzięki czemu można było bez przeszkód dowiedzieć się, co jest w środku. Widać Departament składał się głównie z gabinetów, które nie mogły się obyć bez komputerów. Na końcu korytarza znalazłem drzwi z dużą tabliczką: Minister do spraw cyfryzacji - Andrew Newman. Właśnie miałem nacisnąć klamkę, kiedy ktoś zwrócił mi głośno uwagę:
- Był pan umówiony, proszę pana?
Dopiero teraz zauważyłem, że znajduję się w swego rodzaju poczekalni z sześcioma krzesłami i jednym biurkiem, za którym siedział przysadzisty czarodziej.
- Ja... To znaczy...
- Rozumiem, że nie. W takim razie proszę być tak uprzejmym i wyjść.
- Muszę porozmawiać z ministrem. To pilne.
- O co konkretnie chodzi? Mogę mu przekazać.
- Wolę to załatwić osobiście.
- Przykro mi, ale to niemożliwe.
- Jak to jest niemożliwe? Chcę tylko porozmawiać, czy to tak wiele?
- Proszę się uspokoić...
- JAK MAM BYĆ SPOKOJNY SKORO...
- OCHRONA, ZABIERZCIE GO!
Wkroczyło dwóch mężczyzn, ale ja znalazłem się już za prawym zakrętem , gdzie korytarz stał się wyjątkowo obskurny i do złudzenia przypominał ściany magazynu. Szybko znalazłem kryjówkę w komórce na miotły i schowałem się w samą porę nim usłyszałem grube basowe głosy:
- Nie ma go. Może poszedł głównego reaktora? - Reaktora? Czyżby to było to, o czym wspomniał Argee? Baza systemowa wysyłająca fale elektromagnetyczne? Na to wygląda. Przysłuchiwałem się uważnie, aby nie uronić najmniejszej wskazówki dotyczącej lokacji reaktora.
- Dobra, sprawdź reaktor, a ja zobaczę, czy nie wrócił.
- Pewnie to jeden z tych na dole. Wiesz, obrońców sów.
- No pewnie!
Przez dziurkę od klucza zobaczyłem, jak mężczyźni się rozdzielają - jeden poszedł w kierunku, skąd przyszedłem, a drugi w przeciwnym. Kiedy tylko kroki ucichły, wyszedłem z kryjówki i ruszyłem w lewo za drugim funkcjonariuszem. Robiło się tu coraz ciemniej, jedna lampa rzucająca mdłe, białe światło migała co chwilę. Błądziłem w ciemnościach, aż dotarłem do ślepego zaułka. Niech to szlag, gdzie mógł pójść? Jakby w odpowiedzi otworzyły się koło mnie najbliższe drzwi, o których nie miałem zielonego pojęcia.
- STA...! - Urwał, bo w ostatniej chwili dobyłem różdżki. Czy nie wspominałem już o moim nieprzeciętnym refleksie idącym w parze z powalającą inteligencją?
Jak na tacy miałem podane wejście do reaktora, więc nie czekając, aż zostanę nakryty przez kolejnego członka ochrony, wszedłem do środka. Bezwładne ciało ogłuszonego czarodzieja wtaszczyłem ze sobą: musiałem zatrzeć ślady.
Kolejne pomieszczenie z jedną dyndającą na kabelku, żałosną żaróweczką. Rozchybotane światło ukazywało maszynę z pięcioma ekranikami. Każdy z nich wyświetlał co innego. Na jednym widniały tylko białe litery w charakterze szyfru, na drugim - coś podobnego, na trzecim - okno przeglądarki Niuchacz, na czwartym - wygaszacz z bąbelków, a na piątym - chybocząca się linia podobna do tej, która obrazuje w szpitalu akcję serca pacjenta. Ponadto na górze urządzenia znalazłem mnóstwo antenek i talerzy satelitarnych. Teraz, gdy tu dotarłem, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie wiem co teraz zrobić. Już ogarniała mnie czarna rozpacz, kiedy przypomniałem sobie trzy linijki z mądrości Argee'iego - "Totalne" są całkowicie nie do pokonania(...)Zaś najczęściej atakują CAŁY system doszczętnie go rujnując i usuwając. Tracimy tym samym wszystkie dane i nie da się już ich odzyskać. Hmm... Broń totalnej zagłady? To coś, czego mi teraz trzeba. Wystarczy po prostu robić wszystko, czego zakazali - czyli wchodzić na podejrzane strony. Znalazłem pięć klawiatur, z których każda była zapewne połączona z odpowiednim monitorem. Niemal bez zastanowienia wpisałem w okienko Niuchacza: Ain Eingarp nazwę hakerskiej strony. Witryna okazała się być lustrem, które pokazywało to, czego pragnie się najbardziej, w tym przypadku różne multimedialne bestsellery. A więc jak złapać tego wirusa? Siedzę na zakażonej stronie i jak dotąd nic, dlaczego? Spróbowałem kliknąć na jeden z Najbardziej rozchwytywanych plików, w wyniku czego rozwinął mi się dymek z nazwą owej rzeczy (której nazwy nie sposób wymówić) i dwoma komentarzami:

Adellie: WIRUS!!
Mark: Wirus, nie ściągać! Na gacie Merlina, rozwaliło mi cały komputer!

Cały? Zatarłem ręce i pełen satysfakcji kliknąłem na przycisk Pobierz.
Pobrano plików: 1. Na pulpicie pokazała się ikonka pliku muzycznego. Kliknąłem na nią dwa razy, by uruchomić nagranie (choć nie cierpiałem tego diabelskiego wynalazku, pamiętałem jak się nim posługiwać).
Dźwięki muzyki nie rozbrzmiały. Zapewne z racji, że nie było tu głośników, ale nie to było teraz ważne. Istotne było to, że nagle ekran zamigał niebezpiecznie i maszyna wydała z siebie tępy zgrzyt. Jednak prócz tego, nic zadziwiającego się nie stało, więc postanowiłem troszeczkę pomóc wirusowi. Zabrałem się za chaotyczne wciskanie przycisków na klawiaturze - robiłem wszystko, dosłownie WSZYSTKO, żeby to zakończyć i ukarać to ustrojstwo za wszystkie wyrządzone mi krzywdy! Na ekranikach pojawił się czerwony napis Critical Error i rozległ się donośny wrzask syreny alarmowej, a z maszyny poszedł snop iskier. I dokładnie o to chodzi! Jestem genialny!
- Stan krytyczny - oświadczył mechaniczny głos. - Autodestrukcja za - dziesięć... dziewięć...
Upsss... Czegoś TAKIEGO nie przewidziałem! Wybiegłem na ciemny korytarz i pędziłem po omacku w stronę światła. Osiem... Wróciłem do poczekalni przed biurem ministra, gdzie gruby sekretarz zbierał pospiesznie swoje rzeczy... Siedem... W jasnym korytarzu prowadzącym do windy zaczęły otwierać się setki drzwi, z których wychodzili ogarnięci paniką pracownicy... Sześć... Ledwo dopchałem się do windy... Pięć... Cztery... Zostałem przyduszony do ściany i czułem dygoczącą podłogę. Trzy... Dwa... Jako pierwszy wypadłem z windy do atrium, gdzie zamieszki trwały w najlepsze... Jeden... Napierający tłum przewrócił mnie na kamienną podłogę...
Potężna eksplozja powiadomiła wszystkich o zakończeniu odliczania. Na wysokiej ścianie atrium rozjarzył się wielki rozbłysk, a zaraz po nim rozległ się potężny wybuch. Manifestanci zapomnieli o swoim zadaniu i porzuciwszy transparenty rzucili się do ucieczki. Kawałki marmurowej ściany spadały z głuchym gruchotem na ziemię, a niektóre wpadały do wielkiej fontanny niszcząc jej fragmenty. Nie ruszałem się z miejsca. Odważyłem się poruszyć dopiero wtedy, gdy wokół panowała głucha cisza. Podniosłem się na klęczki i nagle tuż przede mną wylądowała obudowa jednego z monitorów. Mimo uczucia galaretowatych nóg, czułem się bardzo z siebie zadowolony. Jeśli ktoś kiedykolwiek pomyślał, że zdoła mnie pokonać tak prymitywna, bezrozumna istota, to zaiste bardzo się mylił.
- Hej, TY! - Spotkany wcześniej gruby sekretarz celował teraz we mnie oskarżycielsko palcem. - To przez...
- Obliviate!
Jak już mówiłem, zacieram WSZYSTKIE ślady.


Epilog

Wielka Sala, złociste tosty i smakowity twarożek ze szczypiorkiem. Wyśmienite, wtorkowe śniadanie. Uczniowie byli w pełni pochłonięci swoim jedzeniem i rozmową z sąsiadami, a nie jak to miało do niedawna miejsce - komputerami. Przez otwarte okna wleciała sowia poczta, obwieszczająca swoje przybycie radosnym hukaniem. Nic teraz nie mogło zmącić mojego dobrego humoru, nawet to, że jeden z ptaków wylądował na stole nauczycielskim, przewracając mój puchar. Wetknąłem trzy knuty do woreczka sowy, na co wydała pełen zadowolenia odgłos i wypuściwszy Proroka z dzioba, odleciała. Gdy przełknąłem kawałek tosta zmieszanego z twarożkiem, rozwinąłem gazetę i na pierwszej stronie zauważyłem zdjęcie czarodzieja wyrzucającego sprzęt komputerowy na stertę złomu. Do tej fotografii dołączony był artykuł:

Koniec Departamentu Cyfryzacji

Wczoraj, w godzinach między 15.00 a 16.00, manifestacje niezadowolonych obywateli osiągnęły swój punkt kulminacyjny. Mianowicie - w Departamencie Cyfryzacji doszło do potężnej eksplozji, która doszczętnie zniszczyła główny ośrodek komputeryzacji świata magicznego. "Najsensowniejszym wytłumaczeniem tej sytuacji jest to, że do departamentu wkradły się osoby trzecie, co przyszło im z łatwością, biorąc pod uwagę zamieszanie panujące w atrium.(...) Nie, nie znamy tożsamości sprawcy, ale mamy dowód na to, że ktoś tam był i uszkodził system.(...) O szczegóły proszę pytać pana Woolera, sekretarza pana Newmana" mówi Minister Magii, Korneliusz Knot. Niestety pan Wooler nie był w stanie dokładnie opisać nam osoby, która starała wedrzeć się do biura ministra. Przekazał nam jedynie nieistotny szczegół: intruz miał na sobie czarną szatę. Znaleziono także jednego ogłuszonego ochroniarza, leżącego tuż przy kracie windy. Na szczęście nic mu się nie stało - ma jedynie parę siniaków (po upadku od zaklęcia oszałamiającego, jakim potraktował go nasz tajemniczy napastnik).
Pan Andrew Newman próbował porozumieć się z panem Arturem Weasleyem w sprawie odbudowy głównego reaktora, który wprawiał wszystkie maszyny w ruch, ale Weasley odmówił. Nie udzielił jak dotąd żadnego wywiadu, więc nie wiemy co teraz planuje.
Wszystkie urządzenia elektroniczne zostały usunięte ze szkół i miejsc pracy. Część z nich oddano w ręce mugoli, ale większą część oddano na złom. Departament Cyfryzacji został usunięty z siódmego piętra Ministerstwa Magii i trwają rozmowy odnośnie zagospodarowania tego piętra.

Moim skromnym zdaniem lepiej byłoby dodać do tytułu - ŻAŁOSNY koniec Departamentu Cyfryzacji, ale i tak byłem nieziemsko szczęśliwy, że nic podobnego mnie już nie spotka. Chwile spędzone przed komputerowym ekranem wydawały mi się teraz tylko koszmarnym snem, który definitywnie się zakończył.
Odłożyłem gazetę i dokończyłem tosta. Mimowolnie spojrzałem na Dumbledorer17;a. Z początku zdawał się być niewyobrażalnie wzburzony, że jego komputer wyłączył mu się akurat wtedy, kiedy tak niewiele dzieliło go od pobicia rekordu w najgłupszej grze świata. Teraz jednak wrócił do swego pierwotnego nałogu - dropsów. Jedyną pozytywną stroną tego ich całego unowocześnienia była właśnie wolność od tych przeklętych cukierków.
- Może dropsa, Severusie?
- Nie, dziękuję - uniosłem swój przepyszny twarożek.
- Może ty, Minerwo? - spróbował swojej sztuczki z McGonnagall. Nie spodziewał się jednak, że jest tak samo sceptycznie nastawiona do jego słodyczy, jak ja.
- Nie, wybacz Albusie.
Z pełnym brzuchem wróciłem do swojego gabinetu. Minąłem Irytka, który nadal wyśpiewywał swoją piosenkę ze mną w roli głównej, ale już nie trzymał w objęciach sterty myszek komputerowych. Loch był pusty, bo wszyscy jedli jeszcze śniadanie. Pusty, cichy i spokojny - nareszcie!
Otworzyłem drzwi mojego gabinetu i zacząłem się poważnie zastanawiać, czy przypadkiem nie pomyliłem drzwi. Jednak tabliczka z moim nazwiskiem nie pozostawiała wątpliwości. Mój gabinet wyglądał jednak... co najmniej dziwnie. Dziwnie pierzasto. Na każdym calu powierzchni siedziały różnokolorowe sowy, które widać bardzo mnie polubiły. Dobrze, nie mam im tego za złe, ale czy ja chcę aż tak wiele? Chcę po prostu spokoju. Świętego spokoju, a nie zapaskudzonego gabinetu.

Edytowane przez Lapa_96 dnia 27-09-2012 00:59