Tytuł: Harry Potter - Hogsmeade, Twoja Magiczna Wioska :: [NZ] Hogw@rt, czyli o nowoczesnym spojrzeniu na czarodziejski świat (SS)

Dodane przez Lapa_96 dnia 26-05-2012 01:51
#6

Dziękuję za opinie i rady, postaram się do nich zastosować. Zgadzam się, ten pierwszy rozdział nie wprowadzał może najlepiej w temat, jaki ma reszta opowiadania. To miała być w zasadzie anegdota o nałogu Dumbledore'a, a ona wprowadza nas w kolejne uzależnienie dyrektora ;)

Rozdział drugi
Niespójny ciąg wydarzeń


Ranek dnia następnego. Gdy jest mowa o niedzieli, to zawsze taki ranek jest przeze mnie witany długim odpoczynkiem. Tak więc kiedy wybiła godzina jedenasta, postanowiłem wyrwać się z błogiego luksusu jaki dawała pościel wypełniona puszystym futerkiem Pufków aby zdążyć jeszcze na śniadanie. Ubrałem się, umyłem w mojej prywatnej łazience i w momencie, kiedy wycierałem ręce ręcznikiem, zatrzymał mnie odgłos dobiegający od drzwi. Odgłos pukania, taki sam jak zawsze, dochodzący od moich drzwi. Przyznam, że dzieje się to zbyt często i przynosi tylko same nieszczęścia. Kilka tygodni temu usłyszałem pukanie do drzwi i następnego dnia obudziłem się w ciele Nimfadory Tonks! Oby nigdy więcej nie spotkała mnie podobna sytuacja, a wszystko wskazywało właśnie na taką okoliczność. Nim zdążyłem choćby pomyśleć o otworzeniu drzwi, te otworzyły się same, budząc jednocześnie mój niesmak co do niekulturalnego interesanta.
- Dź... ...bry! Dź... ...bry! - z tego wieśniackiego bełkotu wywnioskowałem, że jeden z mężczyzn chce mi powiedzieć "dzień dobry". Było ich dwóch i mocowali się z wielkim pudłem, które nie chciało zmieścić się w drzwiach. Pozostawało mi zadać pytanie, z jakiej racji wnoszą to ustrojstwo do mojego gabinetu?
- Przepraszam, ale nie wydaje mi się, abym został poinformowany o zmianie aranżacji MOJEGO wnętrza - zwróciłem im opryskliwie uwagę. Co prawda zachowałem zwroty grzecznościowe, ale nic nigdy nie stoi na przeszkodzie by wypowiedź była mimo to opryskliwa.
- Panie! Co pan?! - zawołał ten z brodą, który mnie witał. Miał na sobie szarą szatę w charakterze uniformu, podobnie jak jego współpracownik. Tamten był łysy i niezbyt szczupły, przez co do złudzenia przypominał jajko. Wyglądali mi na swego rodzaju majstrów, którym zbędne jest wyższe wykształcenie co objawia się takim oto "wieśniactwem" - Mamy polecenie to robimy! Nie mamy, nie robimy!
- W każdym razie dyrektor Dumbledore nie uzgadniał tego ze mną. - No pewnie, że nie uzgadniał. Jak miał to zrobić, będąc zaślepiony dropsami? A może to konsekwencja jego gniewu? Nasłał na mnie tych wieśniaków, aby mi zrujnowali gabinet? Cóż, to nie w jego stylu, ale jak jest się pod wpływem cytryny to wszystko staje się możliwe.
- Ale my nie od Dumbledore'a! - kręcił niecierpliwie głową - Dumbledore nie ma tu nic do gadania!
- Jak to "nie ma nic do gadania"? -To zaczynało być dziwne. Coś dzieje się w szkole i dyrektor nie ma na to wpływu?
- Po prostu. Ministerstwo Magii to wymyśliło i Ministerstwo wprowadza.
- My wprowadzamy, Hubert - poprawił go jajowaty facet.
- My wnosimy! Ruszże się, mamy jeszcze resztę klas do obskoczenia! Dumbledore'owi zachciało się zainstalować to w każdym pomieszczeniu!
Postawili pudło na moim schludnym dywanie i odpoczęli przez chwilę. Wykorzystałem przerwę aby ich zapytać:
- Co wprowadza Ministerstwo?
Nie otrzymałem jasnej odpowiedzi, bo ponownie zabrali się do pracy. Rozdarli wielką tekturę, rozrzucając ją niechlujnie po całym pokoju, co skwitowałem głośnym, niezadowolonym chrząknięciem. Teraz moim oczom ukazało się coś, co widziałem tylko na mugolskich wystawach sklepowych. Rzecz nosząca miano: komputer. Przecież to bez sensu! Po co czarodziejowi komputer? Poprawka - po co MI komputer? Takiemu ułożonemu człowiekowi jak ja, niepotrzebny jest mały blaszany substytut "przyjaciela", w który małe mugole łakomie wlepiają oczy i żeby tylko to. Uzależnienia od komputera to zaledwie wierzchołek góry lodowej, jeśli chcemy snuć wywody o szkodliwych zabawkach.
- Przepraszam - zacząłem uprzejmie, choć wewnątrz mnie się kotłowało od natłoku myśli. - Co to jest?
- To jeessst... - zaczął jajogłowy drapiąc się po łysinie
- Kempunter - dokończył za niego brodaty Hubert.
- Nie, to się nazywało jakoś inaczej... Kompenter?
- Nie...
- Wiem, co to jest - przerwałem, bo ten analfabetyzm mnie dobijał. - Pytam się tylko, po co tu to jest? - Przemówiłem prostym językiem, jakbym rozmawiał z ludźmi pierwotnymi.
- Proroka pan nie czytasz? Mówią, że to takie wielkie ułatwienie pracy i poprawa kontaktów między czarodziejami i że to kurde niby takie wspaniałe... trata-ta-ta-ta...
- Takie duperele - podsumował łysy. Ustawiwszy na moim biurku nowy cud techniki, obaj zabrali się wraz ze swoimi niekulturalnymi manierami.
Nie sądziłem, że dojdzie do czegoś takiego. Mugolskie ustrojstwo na moim miejscu pracy i gabinet uwalany szarymi tekturami. Nie. NIE! Idę do tego brodatego amatora cukierków wyjaśnić to i owo. "Dumbledore'owi zachciało się zainstalować to w każdym pomieszczeniu!". A proszę bardzo, niech sobie stawia gdzie dusza zapragnie, byle nie na MOIM BIURKU! Rzuciłem ostatnie krytyczne spojrzenie na unowocześniony gabinet Mistrza Eliksirów i ruszyłem na spotkanie z Dumbledorem. Trudno powiedzieć, jakie czeka mnie powitanie po tym, co zaszło wczoraj.

Kiedy znalazłem się już przed ową chimerą, byłem pewny, że złamałem tak oczywiste, cytrynowo-dropsowe hasło. Z tym przekonaniem automatycznie powędrowałem w stronę wejścia, ale zamiast zobaczyć drzwi, ujrzałem wytrzeszczone oczy posągu, które sypały nieprzyjazne iskry. Przecież to niemożliwe żeby zmienił swoje ulubione hasło! Może przeżywa uwielbienie dla jakiegoś nowego specjału z Miodowego Królestwa? Nie, nie chciało mi się w to wierzyć. Dla pewności jednak wymieniłem wszystkie nazwy znanych mi słodyczy i zacząłem się poważnie zastanawiać, co jeszcze może się kryć w głowie dropsocholika. Natrętny głosik w mojej głowie powtarzał nieustannie: Drops! Drops! Drops! No właśnie, "drospocholik", jak sama nazwa wskazuje, myśli wyłącznie o dropsach. A jednak coś skłoniło go do przestawienia biegu myśli na inne tory. Tylko co było tak dostatecznie silne, że pobudziło jego neurony do tego stopnia? No tak! Przecież Tonks będąc pod moją postacią zabawiała się w Hogwarcie, jeżdżąc po schodach i zajadając się dropsami! Dumbledore przyszedł specjalnie do mojego gabinetu, aby mi obwieścić, że już nigdy nie poliżę choćby koniuszka jego drogocennego skarbu, co mnie nieziemsko ucieszyło. To było... na pewno kilka tygodni temu... Nie pamiętam, staram się wymazać z pamięci chwile, kiedy musiałem znosić wybrzuszenie z przodu szaty i poprawianie wrzynających się ramiączek oraz zapięcia na plecach. Rozsądny człowiek, taki jak ja, pomyśli sobie, że to koniec moich cytrynowych udręk, jednak nawet ogołocenie dyrektora z tych narkotyków nie jest w stanie wytępić jego przerażającego nałogu. Teraz się obraził, ale znając go już bardzo dobrze, wiem, że za niedługo mu przejdzie i od nowa zaczną się pełne męki perypetie z dropsami w roli głównej.
- Dzień dobry, Severusie. - Doszedł mnie kobiecy głos.
Pomona Sprout maszerowała korytarzem z naręczami pustych doniczek kwiatowych. Tylko czary powstrzymywały doniczki przed upadkiem - z mugolskiego punktu widzenia, piramida chwiejąca się na boki już dawno skończyłaby na posadzce.
- Dyrektor zmienił swoje odwieczne hasło. - Rzuciłem prosto z mostu, pomijając kwestię powitania, które w tym momencie było zbędne. - Zastanawiające, nieprawdaż?
- Tak bardzo... - spojrzała na mnie krzywo, dając mi do zrozumienia, że według niej, lepiej by było najpierw się przywitać. - Ale Minerwa, będąc na stanowisku wicedyrektora, na pewno je zna.
- Możesz być tak miła i ją zawołać? Rozumiesz, taka koleżeńska przysługa.
Teraz wyglądała jakby chciała powiedzieć "Ale z ciebie gentleman!", ale widocznie się powstrzymała i ruszyła wzdłuż korytarza. Bo każda kobieta czuje się po prostu źle, kiedy nie jest obsypywana komplementami na swój temat i oczekuje, że każdy będzie się przed nią płaszczyć.

Wkrótce potem pojawiła się McGonnagall. Jak zwykle szybko i z zaciśniętymi ustami. Była całkowicie skupiona na swoim celu, zabłąkana ropucha rechocząca w kącie wcale jej nie interesowała.
- Masz jakieś problemy z hasłem, Severusie? - przywitała mnie, nie zdecydowawszy się najpierw na logiczną ocenę sytuacji.
- A czy ty, Minerwo, masz jakieś kłopoty z wywnioskowaniem, dlaczego stoję bezczynnie przed chimerą?
- W każdym razie nowe hasło brzmi Candy Shop Fever - zrobiła urażoną minę z niewiadomego mi powodu i odeszła do swoich spraw. Tym niewiadomym powodem musi być ta jej urażona duma naddana rodzajowi żeńskiemu. Przez trzy dni byłem zmuszony udawać kobietę, ale zachowywałem wówczas resztki godności, a przede wszystkim normalności.
- Candy... Czy ja dobrze słyszę?! - zawołałem za nią, ale nie wiem czy przez moją naturalną opryskliwość, czy tak po prostu nie otrzymałem odpowiedzi.
Co mogło skłonić Dumbledore'a do ustanowienia takiego hasła? Prawda, mieści się w wąskim zakresie upodobań dropsocholika... "Gorączka sklepu z cukierkami"... Dziwne, a zarazem całkowicie zwyczajne. Może on po prostu przywiązał się do wspomnienia, w którym odwiedza ten koszmarny mugolski sklep? Całkiem możliwe.
Gdy posąg odskoczył, zapukałem do drzwi, ale nie usłyszałem znajomego "Proszę!", jakie zwykle zachęcało tu gościa do wejścia. Więc nacisnąłem nieco nieśmiało klamkę i zajrzałem przez szparę. Starzec siedział za swoim nieśmiertelnym biurkiem, ale jedyną rzeczą, która czyniła ów mebel młodszym, był czarny komputer. Błękitne oczy całkowicie zatopiły się w kolorowym ekranie i nie podniosły się nawet wówczas, gdy podszedłem bliżej.
- Witaj, Severusie... - wymamrotał Dumbledore, nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem. Sprawiał wrażenie zahipnotyzowanego, a może po prostu podświadomie wmawiam sobie, że tak to wygląda?
Przez chwilę nikt nic nie mówił - ja stałem wyczekująco, on garbił się w fotelu, pochłaniając coś wzrokiem, i to w wyjątkowo łakomy sposób. Zdecydowałem się to przerwać, bo nie przyszedłem tutaj patrzeć jak pogłębia się jego starczy garb.
- Słyszałem, że ma pan zamiar wprowadzić TO - wskazałem na maszynę - niemalże na wszystkich piętrach.
- No i co? - zapytał. Nie byłem pewny, czy rozmawia ze mną, czy z monitorem.
- Właśnie to.
- Do czego zmierzasz, Severusie?
- Czy wyglądam na kogoś, kto potrzebuje tej rzeczy?
- O! Ale to ładne! - zignorował mnie. Wolał bawić się maleńkimi cyferkami na tym, co nazywają klawiaturą. Wciskał każdą po kolei i patrzył, jak ich odpowiedniki pojawiają się na ekranie, ciesząc się z tego niezmiernie. - O czym mówiłeś, Severusie?
Szlag mnie trafił. Najpierw dropsy, teraz to. Do obydwu z tych rzeczy nakłania mnie siłą i szczerze się dziwię, że nie zaproponował mi jeszcze słodkiego poczęstunku. Jeszcze. Może tak wybadać sytuację? Może to kres ery dropsa?
- A co z pańskimi cukierkami, dyrektorze?
- Wiedziałem, że to przemyślisz! - klasnął w ręce. Było to trochę dziwne, z uwagi na jego przywiązanie do nowej, elektronicznej atrakcji. - Zechcesz się poczęstować? - wysunął ku mnie miseczkę cukierków.
Nie tego dokładnie się spodziewałem. Poczułem nawet dość silne ukłucie rozczarowania, gdyż ta choroba mu nie przeszła. Tak naprawdę jest jeszcze gorzej! Wpadł już w drugi nałóg!
- Może innym razem... Jestem właśnie po śniadaniu. - usprawiedliwiłem się szybko, aby zapobiec kolejnemu napadowi gniewu, pamiętając wczorajszy incydent.
Miałem szczęście, bo podziałało. Odstawił jedzenie i od nowa zatracił się w zabawie. Dostrzegłem, że z ruchomej tapety mruga do mnie jaskrawoczerwony feniks podobny do Fawkesa, który siedział właśnie na żerdzi. Następnie mała różdżka na ekranie najechała rozżarzonym końcem na ikonkę opasłej księgi podpisanej Tome Internet Explorer i na ekran wskoczyło okienko wypełniające cały ekran. Zastanawiałem się właśnie, co zamierza zrobić ten nieobliczalny człowiek. Następnym krokiem jaki podjął, było wpisanie, jak mi się wydawało, adresu, jeśli mogę tak nazwać: www.wizardbook.mag. Moim oczom ukazała się biało-niebieska plansza z małą mapką świata i pomarańczowymi zarysami postaci w kapeluszach. Mało tego, owa witryna nosiła nazwę Wizardbook, czyli tłumacząc dosłownie - Książka czarodziejów, albo Spis czarodziejów. Właściwie słowa nie opiszą tego, co działo się przed moimi oczami. To trzeba było zobaczyć. Mała różdżka stuknęła w pole opatrzone napisem "Adres e-mail", cokolwiek to jest, i literka po literce (co działo się bardzo wolno, zwłaszcza, gdy Dumbledore gdakał po pojawieniu się każdej literki) pojawiło się [email protected]. Trochę mnie to zaszokowało, bo nie przypuszczałem, że "Dumbli" operuje też takim przydomkiem. Nadszedł czas na wpisanie hasła, ale go nie poznałem, bo zamiast liter pojawiły się tylko czarne kropki. Dokładnie było ich piętnaście. To zapewne takie zabezpieczenie przed włamywaczami.
- To jest, Severusie, taki portal społecznościowy, na którym można komunikować się z czarodziejami z całego świata! - wytłumaczył mi, czyli powtórzył to, co sam wywnioskowałem. Zdanie "Wizardbook pomaga kontaktować się z innymi czarodziejami i udostępniać im różne informacje i treści." mówiło tak naprawdę wszystko. Kliknął na przycisk zaloguj się, ekran zrobił się biały, a w książce w prawym górnym rogu ekranu zaczęły się przewracać kartki. Po niedługim czasie, kiedy stronnice przestały łopotać, pojawił się...
- Severusie, to jest mój profil. - Nie musiał mi tego uświadamiać, wystarczyło jedno spojrzenie rzucone na srebrno-brodatego mężczyznę mrugającego znad oprawek okularów przeciwsłonecznych. Ale to jeszcze nie wszystko. Cała strona ciągnęła się daleko w dół, a na niej... małe okienka odcienia jasnoniebieskiego opatrzone najróżniejszymi obrazkami. Oczywiście, czego mogłem się po nim spodziewać? Pierwszy "post", jak dowiedziałem się ze strony, zawierał następujące treści: Cytrynowe dropsy - Ty to lubisz i wiele innych tego typu. Ponadto pojawiło się także swego rodzaju powiadomienie: Albus Dumbledore i Remus Lupin są teraz znajomymi. Zdębiałem. Albo nawet gorzej. Skoro taki jest ten ich Internet, to ja bardzo dziękuję, nie będę poniżał samego siebie. Miałem zamiar odwrócić się w niemym milczeniu i wyjść z gabinetu "na tarczy", ale zatrzymał mnie cytrynowy haker:
- Severusie, poczekaj! Mam coś dla ciebie! Muszę ci to pokazać!
Byłem zmuszony zostać, choć w myślach wędrowałem właśnie do lochu i wyrzucałem przeklęty komputer, który pod przymusem otrzymałem. Stanąłem za dyrektorskim fotelem, a on stwierdził, że znajduję się w najdogodniejszej pozycji, aby podziwiać jego nowe wymysły. Rozwinął pasek opcji i stuknął elektroniczną różdżką napis Wyloguj. Znowu pojawiła się ta sama niebieska plansza, co wcześniej.
- Na pewno się ucieszysz, Severusie! - Po tym zapewnieniu wiedziałem, że z całą pewnością nie będę szczęśliwy. Kliknął ponownie na "Adres e-mail":
- Nie jestem tylko pewny, czy trafiłem w hasło. Ale e-mail na pewno będzie ci odpowiadać.
Czy on chce mi powiedzieć, że mam konto na tym... CZYMŚ? Niestety moje przypuszczenia potwierdził piorunujący [email protected]. Kolejna profanacja mojego imienia. Czy także Dumbledore'a będę uczył zachowywania wszelkich końcówek niemalże tak długo, jak robiłem to z Tonks?
- Wysłałem zaproszenia do kilku osób, żebyś nie był samotny. Ale oczywiście o dalszą selekcję zadbasz sam, Severusie.
To jednak mnie nie uspokoiło. Jakim prawem w ogóle ingeruje w moje dosyć osobiste sprawy? Wszedł na moje konto, ale nim zdążyłem choćby przemówić, ktoś wpadł do gabinetu bez pukania (Może wiedział, że teraz pukanie stało się bezsensowne?). Ktoś w postaci Korneliusza Knota, zdyszanego i aż świecącego się od potu, który sprawiał wrażenie jakby się gdzieś nieustannie śpieszył.
- Dumbledore! Nie wiesz może, co powinienem zrobić z... - wyrzucił z siebie jednym tchem, lecz Dumbli przerwał jego pospieszne pytania.
- Spokojnie, Korneliuszu, zaraz wpiszemy to na Niuchacza.
Niuchacz, drugie tajemnicze, mroczne widmo. Kolejne cudo wymyślone przez jakiegoś wyjątkowego kretyna pokroju Blacka.
- Właśnie, wyszukiwarka to najlepsze rozwiązanie. - Widocznie minister ochłonął zapewniony, że swoje problemy może uznać za rozwiązane.
Tak też podejrzewałem, że zwierzątko, które niucha może wiązać się tylko z wyszukiwaniem, w tym przypadku - niuchaniem. Nagle coś mi zaświtało. Chyba minister ma większą władzę nad całą nowoczesną sytuacją niż sam jeden Dumbledore, tak zresztą zaślepiony pięknem nowego wynalazku, że zapewne nie próbowałby mnie już słuchać.
- Panie ministrze, czy może mi pan coś wytłumaczyć? - Odwrócił się do mnie i uprzejmie skinął, abym kontynuował - Chciałbym się dowiedzieć, co się stało z wiekowym, czarodziejskim porządkiem.
- Co ma pan na myśli? - Nie zrozumiał o co mi chodzi, choć miałem nadzieję, że wyrażam się wystarczająco jasno. Nie mogę uwierzyć, że każdemu z osobna trzeba jak łopatą. Nikogo, z kim można kulturalnie porozmawiać. - Zupełnie nie rozumiem zaistniałej sytuacji. - Podjąłem kolejną próbę przemówienia mu do rozumu. - Od czasów Wielkich Prześladowań Czarodziejów trzymamy się od mugoli raczej z daleka. Tak samo jak obchodzimy się bez ich wynalazków.
Wyraźnie się zmieszał, jakby to, o co pytam, było dla niego w pewnym stopniu kłopotliwe. Zdjął swój cytrynowo zielony melonik i podrapał się po siwiźnie.
- Widzi pan, tak właściwie to nie jest moje stanowisko...
- Ale jak to nie jest pana stanowisko?! Jest pan Ministrem Magii, o ile się nie mylę? - przerwałem mu z furią. Skoro każdy odpycha od siebie odpowiedzialność za ten jeden wielki nieład, to po jaką cholerę to wprowadzają?
- Musiałby pan zwrócić się do odpowiedniego departamentu, który panuje nad całą tą sytuacją. - "Panuje"! Wiele bym dał, żeby ktoś zapanował nad tym bałaganem! - Ale proszę spojrzeć na to z innej strony. To jest wielkie ułatwienie pracy, a także komunikacji międzyczarodziejskiej. Owszem, sowy są niezawodne, ale wiadomość wysłana drogą elektroniczną nie może zostać przechwycona. Teraz nie musimy się bać, że ktoś odkryje nasze sekrety. A wszystko zaczęło się od rewolucyjnego odkrycia, dokonanego przez amatora mugolskich przedmiotów, Artura Weasleya, który opatentował nowe magiczne łącze. Normalnie mugolskie urządzenia nie działałyby w obecności tak dużego skupiska magii, dlatego mugolska elektryczność została zastąpiona magią. Pan Weasley zaproponował też stworzenie naszej własnej sieci... jak on to powiedział... internetowej, co popchnęło nas do dalszej działalności. - Próbował podejść mnie tymi słabymi argumentami. Przykro mi, że jest to bezsensowne, ale nie dam się tak po prostu dać naciągnąć.
- Co pan chciał powiedzieć przez polepszenie warunków pracy?
- Właśnie zostały wprowadzone dzienniki elektroniczne. - Zdarzył się cud, Dumbledore oderwał się na chwilę od maszyny. W jego stanie, nawet chwila przytomności jest równa ósmemu cudowi świata. Zaskoczyło mnie to tak bardzo, że aż podskoczyłem.
- I dopiero teraz się o tym dowiaduję? - Skierowałem do niego moje pretensje, ale równie dobrze mógłbym mówić do ściany, bo jego cudowny przebłysk właśnie minął i na nowo wlepił wzrok w ekran.
- Tak, jak powiedział dyrektor istnieją już dzienniki, których można używać wyłącznie za pośrednictwem komputera. Zapobiegnie to wszelkim próbom oszustw...
- ...popełnianych przez uczniów?
- Tak... Dokładnie tak, panie Snape.
- Przez tysiąc lat istniały dzienniki pergaminowe i od tysiąca lat nie miało miejsce ani jedno oszustwo. Czy wierzy pan, ze pierwszy taki incydent zdarzyłby się właśnie teraz?
- Cóż... - Knot wyraźnie się zmieszał. Nie mógł mieć takiej wyjątkowo głupiej miny z innego powodu.
Nie zapadła jednak tak właściwa podobnym chwilom tak zwana głucha cisza. Przerywał ją stukot klawiszy, przerywany chrząknięciami zachwytu Dumbledore'a. Knot zaczął miętosić swój biedny melonik, który wkrótce wskutek ciągłego szarpania zmieni się w odpowiednik damskiego kapelusza z ogromnym rondem.
- Zobaczcie, jaką mam piękną grę! - Dumbledore rozładował napiętą sytuację wykorzystując do tego celu wyjątkowo głupkowaty sposób zwrócenia na siebie uwagi.
Stałem za oparciem jego krzesła, więc mimowolnie oko poleciało mi na ekran. Szybko tego pożałowałem, bo oto odkryłem tajemnicę Candy Shop Fever. Tapetowy feniks zniknął, ustępując miejsca kolejnemu oknu. Teraz z czarnego tła zrobiło się białe (oczopląsu można dostać) oraz napis Digital Chocolate - Seize the minute. Nie było wątpliwości, że to mugolska marka, zwłaszcza, że widziałem ją na jednej z mugolskich wystaw, do której dzieci przyklejały nosy, jakby to miało im pomóc w zdobyciu ich wymarzonej zabawki. Kiedy zniknął tytuł gry, pojawiło się menu, z którego kursor myszki w kształcie dropsa (a nie jak wcześniej różdżki), skierował się na napis Kontynuuj. Małe dropsy wypełniły ekran nękając mnie nieziemsko, a gdy w końcu zniknęły, zobaczyłem coś podobnego do tego, w czym zmuszony byłem przebywać wczoraj. Tak, w sklepie z cytrynowymi dropsami! Nie wytrzymałem już tego napięcia. Teraz najmniej obchodziło mnie, co mądrego ma do powiedzenia Dumbledore, bo na pewno to, co miał zamiar powiedzieć, nie zawierało choć krzty mądrości.
Wyszedłem bez słowa jak burza, nie kłopocząc się nawet, aby zamknąć drzwi. Jak najdalej, najdalej od tych dziwactw! Kiedy znalazłem się już paręset dobrych metrów od dyrektorskiego gabinetu, mój brzuch dał mi znać miarowym burczeniem, że czas udać się wreszcie do Wielkiej Sali. Właśnie zaczynał się obiad, aż trudno było mi uwierzyć, że spędziłem z tym wariatem tyle czasu i przepadło mi przez niego śniadanie!
Niestety, jeśli myślałem, że uwolniłem się od przeklętej nowoczesności, to bardzo się myliłem. Z przestrachem odnotowałem, że każdy uczeń trzyma na kolanach przenośną wersję komputera, podobną do małej walizki i z zapałem klika i stuka. Zdołałem wyodrębnić takich, którzy zatapiali nieprzytomne spojrzenia i rozdziawiali usta oraz takich, którzy zachowywali jeszcze pozory normalności. Niestety, tych ostatnich nie zdołałem wyłowić przy stole moich Ślizgonów, gdzie królowały tępe wyrazy twarzy z kapiącą z ust śliną, przywodzące na myśl trolle. Stałem w progu, z sekundy na sekundę coraz bardziej tracąc apetyt.


*Załączam wygląd witryny www.wizardbook.mag ;)

i242.photobucket.com/albums/ff163/Madzior87/wwwwizardbookmag.jpg

Edytowane przez Lapa_96 dnia 27-09-2012 01:13