Tytuł: Harry Potter - Hogsmeade, Twoja Magiczna Wioska :: [Z] Czy to Snape, czy to Tonks?

Dodane przez Lapa_96 dnia 03-03-2012 17:38
#31

Rozdział siódmy
W świetle księżyca

- Tonks? Gdzie tak właściwie idziemy?
- Na główną ulicę Hogsmeade.
- Naprawdę muszę tam iść?
- Nie zaczynaj znowu!
- Chyba nie pójdziesz tam ze mną? Remus byłby zazdrosny. - rzuciłem zgryźliwie, naśladując jej głos.
- Ależ oczywiście, że nie! Wykorzystamy twój plan.
- Mój plan?
- Zaklęcie kameleona, zainspirowałeś mnie.
- I co? Będziesz mi szeptać do ucha co mam mówić, jak sufler w teatrze?
- Zobaczymy... - rozejrzała się po ulicy głównej. Jakiś zataczający się czarodziej gwizdnął za mną przeciągle, zaś ja "odgwizdnąłem" mu perfekcyjną Drętwotą. - Jeszcze go nie ma. Ja znikam.
Na moich oczach rozpłynęła się w powietrzu i nie pozostało mi nic innego, jak czekać. Było już po zmroku, zapaliły się lampy i zacząłem się poważnie zastanawiać w jakiej fazie aktualnie znajduje się księżyc.
- I nie zapomnij choć raz nazwać go "Remisiem".
- CZYM? - pierwszej chwili nie dotarł do mnie sens tego zdania.
- Musisz to zrobić!
- Powiedz od razu, że żartujesz.
- Cicho! Za tobą!
Obróciłem się i oto stanąłem oko w oko z moim najgorszym koszmarem. Chociaż, swoją drogą, powinienem być wdzięczny, że nie był to Potter senior. Albo przeklęty Black. Merlinie, nad czym ja medytuję?! Podobna sytuacja w ogóle nie powinna mieć miejsca! Nie miałem już jednak czasu na dalsze kłótnie z własnym ego, bo oto zbliżał się do mnie Lupin. Jak zwykle wystroił się w coś wyświechtanego i sprawiającego wrażenie, że jego właściciel cudem umknął przed rozwścieczonym hipogryfem. Zmierzał do mnie z wielce miłym uśmiechem i jakby lekko zamglonymi oczami, czyli tak jak jeszcze nigdy mu się nie zdarzyło. I nie zdarzy. Merlinie!...
- Cześć Tonks!
- Cz-Cześć - wydusiłem, a on mnie objął. Odetchnąłem z ulgą, bowiem już spodziewałem się czegoś gorszego. Doszedł mnie zapach jakiejś słabej wody toaletowej i od razu stwierdziłem, że moja jest o wiele lepsza. Wykorzystałem również bliski kontakt, aby rzucić na niego lekkie Muffliato, w razie gdybym musiał komunikować się skrycie z Nimfadorą.
- Pięknie wyglądasz. - pochwalił, gdy mnie puścił.
- Dziękuję, ty też...
- ... "Remisiu". - syknęła Tonks do mojego lewego ucha.
- Zamknij się. - czar działał, Lupin całkowicie się nie zorientował, że jego ukochana powiedziała cokolwiek.
Objął mnie ramieniem i razem poszliśmy wzdłuż oświetlonej alejki. Naprawdę o niczym bardziej nie marzyłem, niż o obściskiwaniu się z Lupinem po nocy!
- Coś się stało, Tonks? - zapytał mnie nagle obdarty Romeo - Masz taką smutną minę.
- Nie... - szybko przybrałem (według mnie) wielce promienną minę. - Jestem zmęczona po pracy.
Wyprowadził mnie pod płot ogradzający Wrzeszczącą Chatę. Zacząłem się poważnie zastanawiać, dlaczego wybrał akurat to miejsce. Czyżby przywołały go tutaj przepiękne wspomnienia z dzieciństwa? Jednak zmuszony byłem natychmiast wrócić do rzeczywistości, bo znowu padłem ofiarą Lupinowych uścisków.
- Wiesz, jaka jesteś dla mnie ważna - rzekł adoratorskim tonem, który mnie niemal przeraził. Nic nie odpowiedziałem. - Jestem bardzo szczęśliwy... - Nie, to było nie do zniesienia! Próbowałem sprawiać wrażenie, że cieszę się jego szczęściem, ale to jeszcze nie był powód, żeby patrzył na mnie w taki sposób! Nie takim wygłodniałym spojrzeniem! Księżyc tymczasem świecił sobie niewinnie na niebie, ale tuż nad głową Lupina wyglądał raczej, jakby sobie ze mnie kpił...
- "Ja też się cieszę, kochanie." - syknęła Tonks.
- Ja... ja t-też... - mamrotałem bezładnie. Teraz dopiero zobaczyłem, ile on ma zmarszczek... Ale to nie był koniec! Jakby tego wszystkiego było mało, zaczął się do mnie niebezpiecznie przybliżać. Z miejsca zrozumiałem, na co się zanosi. RATUNKU! Był zdecydowanie za blisko, zacząłem odchylać się do tyłu. Byłem już bliski złamania kręgosłupa, ale nie mogłem pozwolić na coś TAKIEGO! Nagle poczułem mocne uderzenie w plecy, zaserwowane mi przez Tonks... i wolałbym nie pamiętać tego, co nastąpiło później... Wolałbym chyba dostąpić pocałunku dementora...
Nagle do moich rozpaczliwie zaciśniętych oczu dotarł jaskrawy, czerwony odblask, a Lupin odskoczył ode mnie jak oparzony. Wyglądało na to, że nie zapanowałem nad swoimi nerwami i nieświadomie, w zdroworozsądkowym odruchu, wymknęła mi się jakaś niewielka klątwa. A może to Tonks, w nagłym przypływie zazdrości... Cokolwiek było przyczyną, faktem było, że stałem teraz twarzą w twarz z wilkołakiem, który patrzył na mnie z mieszaniną zaskoczenia i zmieszania. Musiałem działać szybko.
- Syriusz Black!
- Co? - Lupin był jeszcze bardziej skonfundowany niż przed chwilą. - O co ci... przecież Syriusz jest w Londynie, a w ogóle... Tonks, dobrze się czujesz?
Zdębiałem. W chwili paniki zapomniałem, że ci dwaj są najlepszymi kumplami pod słońcem. A raczej pod księżycem, futrzane łachudry.
- Och, no wiesz... Kingsley zorganizował dzisiaj fałszywe wezwanie do Hogsemeade... taki mi się.. wyrwało... - spróbowałem nadać mojemu spojrzeniu wyrazu, jaki często dostrzegałem u Longbottoma: bezgranicznej tępoty połączonej z rozpaczą i gapowatością. Chyba mi się udało, bo spojrzenie Lupina złagodniało. Patrzył teraz na mnie z wyrozumiałym uśmiechem, a ja kątem oka dostrzegłem, że jego ramiona znowu zamierzają mnie... zaatakować. Tak, będę nazywał rzeczy po imieniu! - Ależ kochany, przed chwilą musnęła nas jakaś klątwa, czy nie uważasz, że powinniśmy się... eee... ukryć?...
Lupin rozejrzał się badawczo wokół, a jego mina sugerowała, że jest gotów spetryfikować każdego, kto pojawi się w zasięgu wzroku. I to miało na mnie zrobić wrażenie! Poczułem, jak pod gardło podchodzi mi fala mdłości... Złapałem wilkołaka za fraki, znaczy, za ramiona, i poprowadziłem stanowczo w stronę najbliższej gospody.
- Nie, nie zniosę myśli, że jakiś zabłąkany urok mógłby cię znowu trafić! - sam nie wierzyłem, że to mówię, ale mówiłem, i to jak najęty. - Sam rozumiesz, śmierciożercy na wolności, księżyc w pełni... - to mówiąc otwierałem drzwi chałupy krytej strzechą i wpychałem Lupina do środka. - Przenocuj tu dzisiaj... Nie! Beze mnie! Nalegam! Spotkamy się... kiedy trochę odpocznę... To ... pa. - ostatnie słowo prawie mnie udusiło.
Z prawdziwą ulgą zatrzasnąłem drewnianą kłodę, którą ktoś uznał najwidoczniej za doskonały okaz drzwi, skoro umieścił ją w wejściu... W każdym razie standardom Lupina to odpowiadało... Więc odwróciłem się, - by stanąć oko w oko z rozwścieczonym... MNĄ.
- Coś ty...coś ty...COŚ TY ZROBIŁ?!
Merlinie... Już wiedziałem, co czują moi uczniowie na standardowej lekcji w lochach. Pomyślałem z pewnym zadowoleniem, że naprawdę robię stylowe wrażenie - z tym morderczym błyskiem w oczach. Aż dziwne, że nie padają trupem na mój widok.
- TAK WYGLĄDA TWOJA PRZYSŁUGA? JA BARDZIEJ STARAŁAM SIĘ ZACHOWAĆ POZORY... ZACHOWYWAĆ SIĘ JAK TY!
- Tak! Jeżdżąc schodami w górę i w dół, jak Pomyluna Lovegood i porywając dropsy z rąk Dumbledore'a, nim zdążył ci je zaproponować!...
- Wiedziałeś, że to dla mnie bardzo ważne, zrobiłeś mi na złość! I co miała znaczyć ta klątwa?!
- Nie wystarczy ci, że zrobiłaś ze mnie wariata?! Masz jeszcze jakieś pretensje?! I to o co, że uszedłem z życiem?! - zorientowałem się, że gawędzimy sobie trochę za głośno, bo moje ucho wyłowiło nawoływania Lupina, dochodzące zza drzwi. Chwyciłem Tonks za ramię, a właściwie za moje ramię, wystarczająco stanowczo, by widziała, że nie żartuję, i wystarczająco delikatnie, by nie zniszczyć rękawa mojej ulubionej szaty. - Jeśli chcesz, możesz iść i wszystko mu wytłumaczyć, ale nie zapominaj, kto ukaże się jego oczom zamiast ciebie. Za parę godzin wszystko wróci do normy... - starałem się przekonać i ją i siebie, mając nadzieję, że mam rację. - Zaklęcie rozpoczęło się rano i na pewno JUTRO rano przestanie działać. Obudzisz się w swoim pstrokatym ciele i jakoś to wszystko odkręcisz. Nie obchodzi mnie jak! - uciąłem jej dalsze komentarze. W duchu błagałem Merlina i kogo tam jeszcze, by ten koszmar NAPRAWDĘ rychło się skończył.