Tytuł: Harry Potter - Hogsmeade, Twoja Magiczna Wioska :: [NZ] Mistrz Języka

Dodane przez 93asia93 dnia 14-10-2008 14:10
#7

Ulotna sława


Wszystko, co dobre kiedyś się kończy. Mistrz nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo lubił szkołę podstawową, dopóki z niej nie wyszedł. Na zawsze. A w gimnazjum było zupełnie inaczej... Szkoła była za mała na taką ilość uczniów. I nie chodzi tylko o ilość klas. na przerwach nie było gdzie wbić paznokcia. Nie wspominając o tym, co się działo na schodach. Mistrz nie czuł się pewnie, jak w szkole podstawowej, ale jakby był zamknięty w klatce w zoo z mnóstwem podobnych do siebie okazów, które jednak pomimo podobieństw były mu nieprzychylne albo wręcz okazywały wrogość. Znów był skazany na samotność, zagubiony w ogromnym tłumie.
Mistrz nawet teraz wspomina te nieliczne radosne chwile w jego życiu, w gimnazjum. Faktycznie, było ich niewiele. Chociaż... Tak, całe dwa i pół miesiąca był w centrum zainteresowania swojej klasy. I nie tylko klasy. Dzięki swojej świetnej znajomości wielu dowcipów i mnóstwa skeczy kabaretów, przyciągał do siebie także innych uczniów. Nie tylko z klas równoległych, ale i starszych. Było to naprawdę zdumiewające, żeby nie powiedzieć - graniczące z cudem. Uczniowie klas drugich i trzecich zawsze chodzili z podniesionymi głowami, z góry patrząc na pierwszaków. Jednak gdy w szkole pojawił się Mistrz, starsi koledzy porzucili stare zwyczaje i przyzwyczajenia.
Z początku z daleka, tylko słuchali, gdy Mistrz cytował różne skecze. Z czasem zaczęli przychodzić do niego i prosić, by coś opowiedział. Stali wszyscy w kole i śmiali się. Jednak po dość krótkim czasie Mistrz przestało to bawić. Po kilkanaście razy musiał powtarzać jedno i to samo...
Nie odzywał się, kiedy coś mu nie pasowało. Nie prosił, gdy czegoś chciał. Zaprzeczał, jeżeli ktoś go pytał, czy czegoś mu potrzeba. Nie chciał nikomu przeszkadzać, nie wyobrażał sobie życia, jeśli miałby być dla kogoś ciężarem. Choć sporej liczbie rówieśników Mistrza jego największą zbrodnią było to, że żyje, zawsze starał usuwać się jak najdalej w cień tak, aby nikt go nie zauważył. Nie miał powodów do niechęci, pretensji lub kpin.
Mistrz był silny fizycznie. Mógł przetrzymać bardzo wiele. Wszelkie fizyczne katusze. Jednak przemoc psychiczna była jego piętą achillesową. Nie rozumiał, dlaczego rówieśnicy okazują mu taką wrogość. Dlatego się tym przejmował. Chorował na nerwicę. Tak samo w szkole podstawowej, jak i gimnazjum. Mimo że się zmienił, bardzo się zmienił, nadal nie chciał publicznie okazywać jakichkolwiek uczuć mogących być poczytanych za słabość.
Słabość. To słowo towarzyszyło mu od zawsze. W pierwszej szkole, potem w gimnazjum. W klasach młodszych - pierwszej, drugiej i trzeciej (podstawówki), chodziło o zwykłą sprawność fizyczną, której mu brakowało. Później przerodziło się to w strach przez złymi ocenami. W końcu - strach przed plotkami. Mistrz przeżył ich bardzo wiele. Ludzie potrafili mówić o nim okropne rzeczy. W stu procentach były one nieprawdą. Jednak kto uwierzy osobie takiej, jaką był Mistrz? Nikt. I to było jego największym problemem. Nie szkoła, jak mu się wydawało.
Kiedy w pierwszej gimnazjum zazdrośni znajomi z klasy zaczęli rozpuszczać o nim plotki, Mistrz nie wiedział, nawet się nie domyślał, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej. Z czasem zrozumiał, że po prostu zazdroszczą mu licznych talentów. Nie potrafił jednak sam dać sobie z tym rady. Lecz nikomu o tym wszystkim nie powiedział. Nie lubił nikogo o nic prosić, wręcz tego nie znosił. Chciał po prostu dawać sobie radę sam. Dopiero gdy przez nich został doprowadzony do stanu głębokiej depresji, Rodzice i Siostra zauważyli, że coś jest nie tak. Wypytywali go o wszystko, począwszy od szkoły - lekcji, nauczycieli i znajomych - poprzez rodzinę (głównie kuzynostwo), aż po organizację kościelną, do której należał. Nie powiedział, że coś się działo. Zaprzeczał wszystkiemu, uśmiechał się. Aż do pamiętnego dnia, kiedy to po raz pierwszy w całym swoim, wtedy trzynastoletnim życiu płakał, kiedy ktoś go widział.
Było to właśnie na spotkaniu owej kościelnej organizacji. Co sobotę o 9:00 przychodził na plebanię. Tego dnia dowiedział się od FBI (Fatalnej Bandy Idiotów - tak nazywał cztery osoby, które dręczyły go najbardziej) rzeczy najprzykrzejszej, jaką miał nieszczęście słyszeć do tej pory. Czuł się tak okropnie, że już nie był w stanie ani chwili dłużej panować nad sobą. Siostra zakonna, która wtedy prowadziła spotkanie, spytała, co się stało. Łzy i słowa same popłynęły z jego ust i oczu. Nie wiedział, czy mówi poprawnie, czy nie. Opowiadał wszystko od początku. Gdy skończył, zanosił się takim szlochem, że o mały włos nie spadł z ławki. Zakonnica mówiła uspokajające słowa, które jednak nie nie dawały. Płakał nieustannie. Przestał dopiero gdy go przytuliła. Głaskała po kasztanowej czuprynie i delikatnie uspokajała. Po dość długim czasie całkiem się uspokoił. I pierwszy raz od dłuższego czasu poprosił. Zakonnica zgodziła się nie mówić nic jego Rodzicom. A on obiecał, że im powie... Lecz gdy wrócił do domu, znów udawał, że nic się nie dzieje. Wcale nie chciał nic mówić. Nie chciał się skarżyć. Okazać słabość... Bo jak inaczej nazwać to, że nie może znieść głupiego gadania bandy kretynów z gimnazjum?