Tytuł: Harry Potter - Hogsmeade, Twoja Magiczna Wioska :: [NZ]: "Samanta Lestrange - rok I" - Rozdział 2

Dodane przez Orla Malfoy dnia 25-11-2011 08:06
#4

Sprawa z moimi FF-ami wyglądała tak, że zapomniałam swój własny login na "Hogsmeade", więc opowiadania były kontynuowane tylko na właściwych sobie blogach, i dopiero dzisiaj, w przypływie inteligencji wpadłam na to, że można sprawdzić kto założył temat. Tym sposobem udało mi się powrócić i dodaję nowe rozdziały! A co z tego wyniknie, zobaczymy.

Jeszcze tylko jedna rzecz. W rozdziale pojawia się postać Gilderoy'a Lockharta. Nie chodzi tutaj jednak, o Gilderoy'a, którego znamy z "Komnaty Tajemnic", a o jego ojca. Problem z imionami pojawił się przez to, że pisząc rozdziały Aurory Sinistry, żeby wszystko ładnie trzymało się "w kupie", musiałam ojcu i synowi dać takie same imiona. Mam nadzieję, że wybaczycie mi to małe zamieszanie.

---------------------------------------------------------------------------


"Wuj Lambert"



Toast za toastem, toast za toastem. Śmiechy, żarty... Zupełnie nie pasujące do atmosfery, panującej obecnie w świecie czarodziejów. Do atmosfery grozy i wciąż wiszącego na każdym widma nagłej śmierci.
- No to za kolejne spotkanie!
Wuj Lambert, wysoki, otyły mężczyzna o czarnych włosach i starannie przystrzyżonej koziej bródce, po raz kolejny uniósł puchar. Był starszy od matki i ciotki, dużo starszy. Ilekroć tutaj przychodził, bacznie przyglądał się Samancie. Ciocię Sally strasznie to denerwowało. Dzisiaj jednak wyraźnie unikał spojrzenia dziewczynki. W ogóle, ostatnimi czasy był jakiś nie swój. Nawet teraz, niby cieszył się ze zbliżającego ślubu, mówił jak to bardzo jest szczęśliwy, że w końcu udało mu się zdobyć Violę, a z drugiej strony... Sprawiał wrażenie, jakby chciał coś wyznać siostrom, jakby gdzieś głęboko skrywał jakąś tajemnicę.
- Lambert, jesteś pewien, że nie chcesz, abyśmy na wasz ślub użyły Eliksiru Wielosokowego? - Zapytała ciotka ze złośliwym uśmiechem.
Eliksir Wielosokowy pozwalał czarodziejom na czasowe przyjęcie wyglądu zupełnie innej osoby.
- A mogłybyście?!
- Lambert! - obruszyła się Viola Lockhart.
- Tak, jestem pewien, że nie - odpowiedział wujek pod ciężarem spojrzenia brązowych oczu przyszłej żony.
- Widujesz się czasami z byłym mężem? - Zagadnęła ciotka, patrząc na przyszłą szwagierkę.
Wyginka postawiła właśnie na stole bezy w śmietanie i znów poszła do kuchni.
- Raczej go unikam. Po co ranić biedaka swoim widokiem - zaśmiała się Viola, poprawiając hebanowe loki. - Czasami jednak spotykam się z Alphardem. Podobno go znacie...
- A którego bogatego mężczyzny my nie znamy - odparła beztrosko ciotka, nalewając Samancie herbaty. - W tym jednak wypadku, należałoby powiedzieć, że to on nas zna. Zwłaszcza Gertie. I to... dogłębnie, że się tak wyrażę.
Matka się zarumieniła:
- Sally, daj spokój... - Spojrzała ze strachem na brata.
- Słyszałam, że ostatnio często gdzieś znikasz...
- Niedorzeczne plotki.
- Lambert, wszystkich oszukasz, ale nie nas - wtrąciła ciotka. - Chcesz o tym porozmawiać na osobności?
- Nie, skąd - zaprzeczył szybko wujek, patrząc na swoją przyszłą żonę. - Po prostu interesy... Czasami wymagają ode mnie większego poświecenia, niż bym sobie tego życzył.
Nastąpiła chwila niezręcznego milczenia, przerywanego tylko stukaniem łyżeczek. Co jakiś czas ktoś na siebie zerkał, ale nie miał odwagi się odezwać.
Dzbanek z herbatą wyrwał się Samancie z ręki i pozalewał cały obrus.
- Petrificus totalus! - Mama wycelowała w dzbanek swoją różdżką i znieruchomiał. - To już trzeci raz w tym tygodniu. Przeklęta pamiątka rodzinna. Gdyby nie to, już dawno bym się go pozbyła. Ach tak... Chłoszczyść!
Po raz kolejny machnęła różdżką, a z białego obrusu zniknęły mokre plamy.
- Zaraz przyniosę nową herbatę...
Mogła poprosić Wyginkę, aby to zrobiła, ale najwyraźniej z jakiegoś bardzo ważnego, sobie tylko znanego powodu, chciała opuścić salon. Prawdopodobnie towarzystwo brata, przy którym nie wiedziała jak się zachować, strasznie ją męczyło.
- A ten twój przystojny przyjaciel, Tom Riddle? - Zagadnęła ciotka. - Co się z nim dzieje?
Wujek zakrztusił się jedzoną bezą. Viola Lockhart poklepała go po plecach.
- Widujesz się z nim czasem? - Drążyła temat Sally Lestrange.
- A dlaczego pytasz? - Zapytał wuj, siląc się na beztroski ton.
- Jak już mówiłam był szalenie przystojny... i inteligentny. A do tego taki szarmancki. Szkoda, że nie było go stać na nasze usługi.
- Skoro tak ci się podobał, trzeba było mu wyświadczyć taką "przysługę" za darmo - odparł wuj nieco zdenerwowany. Rzadko rozmawiał z siostrami o ich pracy. - Na pewno by się nie pogniewał.
- Nie robimy takich rzeczy za darmo - odparła spokojnie ciotka. - Prawda, Gertie?
Mama właśnie weszła do salonu, wnosząc inny dzbanek.
- Ależ skąd - odparła, nalewając herbaty do filiżanki Samanty.
- Sam widzisz...
Wuj zacisnął zęby i spróbował uśmiechnąć się do siostry, w jego oczach płonęła jednak żądza mordu, wyszedł mu więc tylko nieprzyjemny grymas. Na szczęście, zanim zdążył coś powiedzieć, matka zwróciła się do pani Lockhart:
- Dużo osób będzie na weselu?
Samanta była pewna, że tak na prawdę jej matkę niewiele to obchodzi. Obie panie Lestarnge, na pewno ewakuują się stamtąd zaraz po ceremonii zaślubin. Z resztą, nawet samo małżeństwo, mama uważała za największą głupotę. Przynajmniej tak mówiła, a jej córka nie miała powodów do tego, aby jej nie wierzyć. Próba zmiany tematu, powiodła się jednak w stu procentach. Omawianie szczegółów wesela, zdecydowanie było bezpieczniejsze, niż dyskusja na temat pracy matki i ciotki oraz ich zasad... moralnych.
Jedenastolatka jednak przestała tego słuchać. Niewiele interesowały ją roznoszone przez sowy zawiadomienia, białe obrusy, czy umieszczone w "Proroku Codziennym" zapowiedzi, o których opowiadał wuj. Nie widziała też różnicy w tym, czy ślubu udzieli mu ksiądz, czy pracownik Ministerstwa Magii.
- Planujecie jakieś specjalne środki ostrożności? - Dotarło do Samanty zdawkowo zadane przez matkę pytanie.
- A to po co? - Zdumiał się wujek.
- No nie, Lambert... - pokręciła głową ciotka. - Zawsze wiedziałam, że żyjesz we własnym, doskonale poukładanym świecie, ale to już przesada. Wypadałoby się też zainteresować tym, co naprawdę dzieje się tuż pod twoim nosem.
- Masz coś konkretnego na myśli, czy ot tak sobie rzuciłaś pierwszą lepszą uwagę, żeby mnie jak najszybciej obrazić? - Zapytał wuj, patrząc wyzywająco na ciotkę.
Sally Lestrange, jak zawsze w takiej sytuacji, zachowała spokój:
- Wydaje mi się, że od dnia swoich narodzin dałam ci dość powodów, abyś z czystym sumieniem, mógł być na mnie obrażony do końca życia - syknęła, niebezpiecznie mrużąc oczy. - A skoro trzeba ci wszystko tłumaczyć jak niedorozwiniętemu trollowi, uświadomię cię, że konkretnie chodzi mi o pewnego czarnoksiężnika, który od dobrych kilku lat sieje postrach wśród czarodziejów, burząc ład, który przez tyle lat budowaliśmy.
- W świecie czarodziejów nic się nie dzieje...
- Nic?! - Wykrzyknęła ciotka. - Lambert, do jasnej cholery! Dziesiątki zamordowanych osób, setki zaginionych, ciągle powtarzające się pogróżki... W takich warunkach musimy wychowywać nasze dzieci... To dla ciebie jest nic?!
- Na pewno większość twoich klientów przyznałoby rację ideom czarodzieja, o którym mówisz - odparł czerwony na twarzy wuj Lambert.
- Ideom?! - Wzrok ciotki miotał piorunami. - Idee to były trzy lata temu, kiedy po raz pierwszy wystąpił publicznie. Teraz to są chore, narzucane siłą ideologie!
- Nie chcę tego słuchać! - Wykrzyknął wuj Lambert, zrywając się z miejsca.
- Lambert, błagam cię, usiądź - powiedziała cicho matka, a głos jej drżał. - Nie pora na takie dyskusje.
Wujek spojrzał na swoją najmłodszą siostrę, która ze łzami w oczach i z trzęsącymi się ze stresu rękami zapaliła papierosa.
- Możesz być z siebie dumna - syknął do ciotki Sally, siadając. - Gertrude...
- Tak, wszystko moja wina - mruknęła sarkastycznie ciotka.
Na szczęście wujek udał, że tego nie dosłyszał.
Kolejna godzina kolacji upłynęła we względnym spokoju. Ciocia i wujek Lambert odzywali się do siebie z wyszukaną grzecznością i nadmierną uprzejmością. Viola Lockhart wodziła wzrokiem od jednego do drugiego, najwyraźniej zastanawiając się, które z nich pierwsze wybuchnie. Mama zachowywała się podobnie. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Dopiero, gdy zegar na kominku wybił jedenastą, stało się coś wartego uwagi. Wuj Lambert nagle syknął i złapał się za lewe przedramię. Ciotka spojrzała na niego ze zdumieniem:
- Co ci jest?
- Eee... nic... - odparł wujek, zupełnie nie pasującym do niego tonem, poprawiając rękaw granatowej szaty. - Chyba będę musiał wyjść... Późno się zrobiło... A ja muszę jeszcze... To znaczy... Mam jeszcze dużo pracy... Viola, zostań jeszcze. Porozmawiasz sobie na osobności z Sally i Gertie. Poznacie się lepiej.
To mówiąc wstał od stołu, wziął ozdobną laskę, którą zostawił przy wejściu i wyszedł. Chwilę później usłyszeli trzaśnięcie drzwi wejściowych.
- Czy któraś z was może mi w prostych słowach wyjaśnić co tu się dzieje? - zapytała ciotka, gdy minął jej pierwszy szok.
Nie potrafiły. Samanta postanowiła zostawić te trzy kobiety, aby we własnym gronie mogły zamartwiać się o "biednego, przepracowanego Lamberta", który, w mniemaniu dziewczynki, sam doskonale potrafił o siebie zadbać.
Ziewając ze zmęczenia powlokła się do łazienki na trzecim piętrze. Zatkała korek i odkręciła złote kurki. Przyjrzała się kolekcji płynów do kąpieli. W końcu wybrała różany, którego zapach utrzymywał się na skórze przez cały dzień, a dodatkowo powodował, że woda w wannie falowała tak, jak na jeziorze. Mama dostała go pod choinkę i choć Samanta systematycznie jej go podkradała, sporo jeszcze zostało.
Wyszorowana i pachnąca owinęła się szlafrokiem i ruszyła do pokoju, aby przed snem coś sobie poczytać. Już miała się rzucić na łóżko, gdy zorientowała się, że siedzi na nim sowa. Musiała wlecieć przez otwarte okno. Samanta rozpoznała w niej płomykówkę z Ministerstwa Magii. Spojrzała na wiszący na ścianie zegar. Było pięć po dwunastej. Oznaczało to, że właśnie skończyła jedenaście lat, a olbrzymie pudełko, przewiązane ciemnoniebieską wstążką, przyniesione przez sowę, musiało być jej prezentem urodzinowym.
Pogładziła płomykówkę po główce i szybko otworzyła pudełko. Na granatowym aksamicie leżał ogromny, oprawiony w brązową skórę tom. Najnowsze (i najdroższe) wydanie "Baśni barda Beedle'a", które dziewczynka strasznie chciała mieć. Nie miała jednak sumienia prosić o nie ani mamę, ani ciocię. Wystarczyła jej świadomość, że natychmiast by jej je zakupiły. Natomiast zupełnie przypadkiem, kilka dni temu, wydała się z tym pragnieniem przed Alphardem Blackiem. I jeśli się dobrze domyślała, to właśnie od niego otrzymała ten prezent. Wyjęła tomiszcze z pudełka i otwarła. Na pierwszej stronie wprawna ręka Alpharda Blacka dopisała dedykację. Dziewczynka od razu rozpoznała jego pismo:

Kochana Sami,
w dniu Twoich jedenastych urodzin, z najlepszymi życzeniami,
abyś się nigdy nie zmieniała i nadzieją, że baśnie zawarte
w tej książce oraz przesłania z nich płynące, pomogą ci
w dokonywaniu właściwych wyborów.

Spełnienia marzeń,
tata

Alphard Black

Samanta przyjrzała się domalowanemu kwiatkowi i czterem literom, układającym się w słowo "tata". Zrobiło jej się cieplej na sercu. Alphard Black zawsze utrzymywał, że jest jej ojcem, bez względu na to, czy szkodziło to jego reputacji. Nie przejmował się nawet, gdy sama mama mówiła, że nie jest pewna czy to on jest ojcem jej córki.
Alphard Black był tatą Samanty, bo od dnia jej narodzin, traktował ją jak własne dziecko.
- Samanta, Viola wychodzi. Zejdziesz się pożegnać? - Dobiegł ją z dołu głos ciotki.
Otarła łzę wzruszenia i zbiegła na dół. Pani Lockhart objęła ją i długo nie wypuszczała z ramion. W końcu pocałowała ją w policzek i zaczęła żegnać się z ciocią. Sądząc po wyrazie twarzy mamy, Gertrude Lestrange doskonale wiedziała, co było przyczynom dziwnego zachowania jej przyszłej szwagierki. Pokręciła jednak głową, dając córce znać, żeby o nic nie pytała.
- I tak się dowiem, co nasz szanowny brat knuje - powiedziała ciotka, gdy za Violą zamknęły się drzwi.
- Na twoim miejscu nie wtrącałabym się do tego - odparła matka. - Poza tym, ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
- Tak, a to co my robimy na co dzień, zaprowadzi nas prosto do nieba - dodała ze śmiechem Sally Lestrange, pomału wchodząc po schodach.
- Nas może nie, ale powiem nieskromnie, że dzięki mnie, niejeden mężczyzna, z którym się spotkałam miał niebo na ziemi - odcięła się mama, wchodząc za siostrą do salonu.
- Tak, na przykład Orion Black. I co ci z tego przyszło? - Ciotka usadowiła się na kanapie. - No nie bądź taka, przyznaj się w końcu, że także ty umierasz z ciekawości, co ten nasz Lambert znowu kombinuje.
- No wiesz! - Przyjemnie byłoby mieć jakiegoś haka na naszego nieskazitelnego brata...
Zanim mama zdążyła odpowiedzieć rozległ się dzwonek u drzwi. Panny Lestrange wymieniły zdumione spojrzenia:
- Spodziewasz się kogoś? - zapytała zaskoczona mama.
Ciotka pokręciła głową, więc jej siostra sięgnęła po filiżankę z herbatą, przytuliła do siebie Samantę i wbiła wzrok w tańczące w kominku ogniki. Po chwili do salonu weszła Wyginka i spojrzała na Sally Lestrange:
- Przyszedł pan Lockhart - zapiszczała. - Mówi, że wie, że jest późno, ale to podobno pilna... sprawa. Czy pani go przyjmie?
Ciotka wyglądała na zaskoczoną:
- Ależ oczywiście... - wydukała w końcu. - Wprowadź go tam, gdzie zawsze. Zaraz przyjdę.
Szybko przejrzała się w lustrze, poprawiła suknię i wyszła na korytarz.
- W każdym bądź razie dobrze, że nie przyszedł pięć minut wcześniej - powiedziała mama do Samanty. - Gdyby wpadł tutaj na swoją byłą żonę, to by się dopiero działo...