Tytuł: Harry Potter - Hogsmeade, Twoja Magiczna Wioska :: [NZ] Czarna Lista - Rozdział III

Dodane przez Rzaki Pak dnia 03-08-2009 04:18
#12

Ten rozdział jest niestety słaby od ostatniego, przynajmniej według mnie. Nie zniechęcajcie się jednak. Następny powinien być znacznie lepszy : ]

A tak w ogóle byłby ktoś zainteresowany betowanie tego czegoś? Rozdział III już właściwie skończyłem tylko brakuje mi bety, bo moja dotychczasowa zniknęła : < (by tylko chwilowo)

Dobra. Koniec tego gadania... Zapraszam do czytania! A zwłaszcza do komentowania... : >

___________
ROZDZIAŁ II
Płomień

- Kogo tam, do diabła, niesie?!

Po chwili usłyszał odpowiedź cichego głosu.

- Zejdź mi z drogi, mugolu. Przyszedłem po Pottera.

Harry oderwał się na chwilę od książki i nadstawił uszu. Był pewny, że usłyszał słowa "mugol" i "Potter", a to mogło oznaczać tylko jedno: na dole był jakiś czarodziej, który przyszedł go zabrać do Kwatery Głównej Zakonu Feniksa. Mało nie zaczął skakać z radości - życie na Privet Drive zaczynało się powoli dłużyć. Te wakacje nie były wcale takie najgorsze, ale to nie to samo, co próbować podsłuchiwać przebieg narad zakonu razem z Ronem i Hermioną, czy wygłupiać się z bliźniakami. Najzwyczajniej w świecie brakowało mu tej żywej atmosfery, której potrzebował, aby się skupić czy zrelaksować.

Opanowawszy chęć skakania ze szczęścia, usiadł na skraju łóżka, a następnie rozejrzał się po sypialni. Trudno było uwierzyć, że udało mu się doprowadzić pokój do takiego stanu w zaledwie dwa tygodnie.

Podłoga była zasłana mugolskimi ubraniami zmieszanymi z szatami czarodziejów, a gdzie niegdzie walało się opakowanie po czekoladowych żabach i musach świstusach. Pod biurkiem leżała butelka po kremowym piwie, którą Harry postanowił nie wyrzucać na śmietnik w obawie przed się reakcją wuja Vernona, gdyby ten znalazł ją w śmieciach. Dookoła niej walało się pełno, do niczego się już nienadających par skarpet, którymi próbował zakryć ową flaszkę, ale niespecjalnie się do tego przyłożył. Nieopodal leżała klatka Hedwigi, która poniosła w te wakacje chyba największe uszkodzenia, bo został zgnieciona przez ciężki cynowy kociołek. Za to zniszczenie ponosiło odpowiedzialność zaklęcie Ukrywające Nieczystości, które Harry na niej ćwiczył. Nie miał pojęcia czemu nie wyszło tak jak należy. "Cóż... Jakby się nad tym głębiej zastanowić, to zapaskudzona klatka leży teraz na podłodze, całkiem dobrze ukryty pod tym kociołkiem." Biorąc to, i kilka innych niewymienionych rzeczy, pod uwagę, można śmiało stwierdzić, że w jego sypialni panował większy bałagan niż w pokoju wspólnym Gryffindoru po balangach, które odbywały się zawsze po wygranym meczu w quidditcha . Z tą różnicą, że tam sprzątały skrzaty, a tutaj Harry musiał radzić sobie sam.

Patrząc na wystający kawałek zdezelowanej klatki, Harry uznał, że dobrze zrobił wysyłając Hedwigę do Rona. Pozbył się jej dlatego, że te wielkie sowie oczy, w których było tyle wyrzutu i żalu, strasznie go irytowały, gdy próbował w spokoju rozmyślać o Syriuszu. Teraz był podwójnie szczęśliwy z je nieobecności. Miał małe wątpliwości, czy jego sowa chciałaby zawrzeć tak bliską znajomość z niewątpliwie uroczym kociołkiem, który jednak swoje już warzył.

Szybko jednak wyrzucił ze swoich myśli Hedwigę, a otaczający go zewsząd bałagan postanowił zignorować. Miał teraz ważniejsze sprawy do roboty niż przejmowanie się takimi głupotami. Musiał się w końcu spakować, co było przerażającą perspektywą.

Za pomocą zaklęcia podniósł kufer w powietrze i wysypał jego zawartość na łóżko. Może i w kontekście rozgardiaszu, który zdominował pokój Harry'ego, można by uznać, że rzeczy z kufra były zadbane i uporządkowane, ale gdyby podobny manewr wysypywanie przeprowadzić w kuchni ciotki Petuni, Harry na pewno zostałby zapisany w Magicznej Księdze Rekordów Guinnessa za niewiarygodne zmolestowanie własnego bagażu. Po prostu ciężko opisać słowami, co się stało z jego ubraniami i podręcznikami, które tak pieczołowicie wrzucał do kufra pod koniec zeszłego roku szkolnego. Większość rzeczy nadawała się tylko na śmietnik, bo źle zakręcony kałamarz włożył sporo wysiłku w to, aby Harry musiał wydać fortunę na odkupienie poplamionych książek i szat. Na szczęście peleryna niewidka i Błyskawica uniknęły konfrontacji z niebieskim mazidłem.

Zrezygnowany westchnął ciężko i zaczął wybierać niezniszczone książki z tego pobojowiska. Czuł, że tym razem jego kufer będzie o wiele lżejszy niż zwykle...

W tym momencie usłyszał wrzaski wuja Vernona. Harry nie był zdziwiony, że potrzebował ponad minuty, aby zareagować na obecność przybysza w jego domu. Zawsze był przerażony, gdy w zasięgu wzroku pojawiał się jakiś czarodziej. Czasem potrzebował znacznie więcej czasu, aby wydukać chociaż jedno słowo. A trzeba przyznać, że tym razem wuj nie dozował tak oszczędnie każdej sylaby. Wręcz przeciwnie - z jego ust wyskakiwało zdanie za zdaniem.

Było to tym bardziej zaskakujące, że w domu nie było ciotki i Dudley'a, których zawsze gotów był bronić w takich sytuacjach. Oboje wyjechali na dwa dni do Marge, bo ta zachorowała i potrzebowała, aby ktoś przypilnował jej psów - stary pułkownik stanowczo odmówił temu zaszczytowi. Wuj bardzo chciał jechać z nimi, ale miał umówione w tym czasie ważne spotkanie, od które zależało być albo nie być jego firmy. Możliwe, że to właśnie przez stres wywołany tymi dwoma rzeczami, zareagował aż tak gwałtownie.

- JAK ŚMIESZ ROZKAZYWAĆ MI W MOIM WŁASNYM DOMY, TY... TY ZAKAPTURZONY IDIOTO!!! MYŚLISZ, ŻE PRZYJDZIESZ SOBIE TU I BĘDZIESZ MNIE OBRAŻAĆ, A JA CI NA TO POZWOLĘ, HĘ???!!! NIEDOCZEKANIE TWOJE!!! ŻADEN WŁÓCZĘGA NIE BĘDZIE MI SIĘ PANOSZYŁ W MOIM DOMU!!! WYNOCHA, ALE JUŻ!!! NIE MA TU MIEJSCA DLA TAKICH BEZDOMNYCH PSÓW JAK TY!!!

Harry był pełen podziwu dla umiejętności oratorskich swojego wuja. Nie uwierzyłby, że ktokolwiek inny na świecie umiałby wywrzeszczeć taką przemowę na jednym oddechu. Zaniepokoiła go jednak wzmianka o "zakapturzonych idiotach". Nie umiał sobie przypomnieć żadnego "zakonnika", który ubierałby się w taki sposób. Kaptury były domeną śmierciożerców...

Gryfoński rozsądek, a właściwie jego brak, podpowiadał mu, że nie ma czym się przejmować. Dziś wiał chłodny wiatr, więc kaptur byłby całkowicie uzasadnionym elementem ubioru. Na szczęście "rozsądek" miał demokratyczną mniejszość, bo przeciwnego zdania była ślizgońska połowa Harry'ego, krzycząca głośno coś, co brzmiało "...na wszelki wypadek, idioto!!!", i ciągle brzęczący mu w uszach ryk Moody'ego z czwartek klasy. Ostatecznie "stała czujność!" wygrała głosowanie. Zmuszony przez większość Harry postanowił rozważyć tą pesymistyczną, mało prawdopodobną możliwość, że na dole stoi śmierciożerca, marzący o jego śmierci.

Na tę chwilę przychodziły mu do głowy tylko dwa wyjścia z opresji, gdyby się okazało, że rzeczywiście dzisiejszego wieczoru będzie zmuszony do walki o życie. Bohaterska dusza Harry'ego była za pierwszy wariantem, czyli bezpardonową walką, ale nie miał do siebie aż takiego zaufania, aby absolutnie wykluczyć drugą opcję. Ostatecznie lepiej splamić honor tchórzostwem i uciec, niż głupio zginąć.

Nie zdążył nawet pomyśleć o jakimś planie, bo w tym momencie przerwał mu przybysz, który przemówił spokojnym głosem wypranym ze wszelakich emocji.

- Jeszcze chwila, a przestanę być taki uprzejmy i zabiję cię razem z Potterem.

Najwidoczniej mózg wuja Vernona, podobnie jak Harry'ego, miał problem z zaakceptowaniem groźby wypowiedzianej takim bezpłciowym, prawie że uprzejmym, tonem. Niczym nie zrażony wuj już brał głęboki wdech, aby kontynuować wywód. Nieznajomy przerwał mu jednak, zanim ten wydusił chociażby jedno słowo.

- Avada Kedavra!

W całym domu zrobiło się naglę przeraźliwie cicho. W pierwszej chwili Harry nie był w stanie pojąć, co się właściwie stało, a cisza wydała mu się dziwnie nienaturalna - wuj Vernon nigdy nie milczał tak długo. Dopiero gdy usłyszał ogłuszająco cichy odgłos bezwładnie upadającego na ziemię ciała, pojął, co się stało.

Bezwiednie usiadł z powrotem na łóżku. Nawet nie zauważył, że drżą mu nogi, a różdżka wyśliznęła mu się z rozluźnionego uścisku. Czuł się - i był - tak bezbronny, że nawet Neville nie miałby problemów z rozbrojeniem i pokonaniem go nie używając przy tym magii. Poczuł, że opuścił go duch walki, który pomagał mu odnaleźć się nawet w najbardziej podbramkowej sytuacji. Nie chciał już walczyć. Chciał tylko krzyczeć i płakać, a już najgoręcej pragną, aby ten śmierciożerca wszedł do jego pokoju i potraktował go tym samym zaklęciem, od którego zginęli jego bliscy. Za dużo już osób pożegnało się z życie przez niego. Najpierw rodzice, potem Cedrik i Syriusz, a teraz jego wuj.

Nie, nie kochał go. Nienawidził go całym sercem i duszą. Ale nigdy nie pozwoliłby, aby ktoś go skrzywdził. "Jesteśmy przecież rodziną, do ciężkiej cholery!" krzyczał w myślach. Harry wiedział, że dużo zawdzięczał wujowi, a sam niczego nie dał mu w zamian. Nigdy tego otwarcie nie przyznał, ale tak było. Miał jedzenie, ubrania i dach nad głową absolutnie za darmo. A czym za to odpłacił? Latające leguminy i auta, wybuchające wkłady elektryczne do kominka, świński ogon Dudleya, ciągłe problemy w pobliskiej podstawówce i stada latających sów. Normalny człowiek oddałby Harry'ego za te wybryki do domu dziecka, ale wuj z ciotką tego nie zrobili. Wiedzieli, że to byłoby dla ich siostrzeńca jak wyrok śmierci. Nie oddali go! A powinni...

Rozmyślania przerwał mu nieznany śmierciożerca, który nadał mówił spokojnie i bez emocji:

- Żałuję, Harry, że nie przyszło nam się spotkać w innych warunkach. - Słysząc własne imię zdał sobie sprawę, że ten głos już je kiedyś wypowiadał. Dobrze znał jego brzmienie, ale nie umiał dopasować go do twarzy. Po kilku chwilach niepokojąco znajomy głos, ponowie dotarł do jego uszu z parteru. - Bądź dobrym chłopcem, Harry, i nie utrudniaj mi zadania. Jeśli będziesz próbował uciekać, to czeka cię tylko ból - nic więcej.

Ten jeden raz Harry był gotów przychylić się do prośby śmierciożercy. I tak już postanowił czekać w spokoju na śmierć. Jedyne na co teraz zważał, to to, kiedy usłyszy skrzypienie schodów, które miało zwiastować śmierć.

Jednak, na przekór wszystkim odwiecznym regułom walki dobra ze złem, sługa Voldemorta postanowił nie stanąć do pojedynku pomimo tego, co przed chwilą powiedział. Sekundy mijały powoli, a zabójcy jego wuja nigdzie nie było.

Z każdą chwilą Harry czuł, że żal po śmierci wuja ulatnia się z jego serca, a jego miejsce zajmuje paląca irytacja. "Czy zawsze wszystko musi być dokładnie na odwrót niż chce?" Kiedyś, gdy chciał żyć i być szczęśliwym, to Voldemort nawiedzał go we snach i dokładał wszelkich starań, aby go wykończyć. Teraz, gdy postanowił zginąć - dał mu spokój. I gdzie tu sprawiedliwość?

Był tak rozzłoszczony, że już miał zamiar krzyknąć do tego śmierciożercy, że zaraz on sam się pofatyguje na dół i zrobi mu krzywdę. Zrezygnował jednak, bo coś go zaniepokoiło.

W pierwszej chwili nie umiał zlokalizować źródła niepokoju, ale szybko zdał sobie sprawę z trzech rzeczy. Po pierwsze od jakiegoś czasu zza drzwi jego pokoju dochodziły do niego odgłosy łudząco podobne do trzasków z kominka. Tyle że głośniejsze i częstsze. Po drugie w sypialni robiło się gorąco, a po trzecie był w stanie wyczuć delikatny swąd palącego się gumolitu i drewna. Z niebywała dla siebie szybkością zrozumiał, co się stało.

Przerażony tym okryciem podbiegł do drzwi i otworzył je z rozmachem. W tym momencie rozżarzone powietrze buchnęło mu prosto w twarz. Był uwieziony w płonący domu! Szybko zamknął pokój i podbiegł z powrotem do łóżka.

Spanikowany zaczął rozrzucać książki leżące na łóżku po całym pokoju, bo nie umiał znaleźć różdżki. Ani mu się śniło dać się spalić żywcem! Co prawda był gotowy umrzeć, ale jakoś przeszły mu te głupie myśli, gdy okazało się, że miał zejść z tego świata w objęciach roztańczonych płomieni. Nie tak to sobie wyobrażał!

Krople potu zaczęły mu spływać po twarzy. W pokoju panował skwar nie do wytrzymania, a ze zdenerwowania serce tłukło mu się w piersi z mocą młota pneumatycznego, co tylko podniosło temperaturę jego ciała. Różdżki nigdzie nie było.

- Do mnie, głupi badylu! - krzyknął zdesperowany.

Nie spodziewał się, że to zadziała, ale wbrew wszelkiemu rozsądkowi różdżka wyskoczyła spod jednej z książek i wpadła mu prosto do ręki. Przez sekundę był tak oszołomiony powodzeniem, że tylko zamrugał parę razy patrzą na nią z idiotyczną miną.

Trzask pękających na pół drzwi - nawet nie zdawał sobie sprawy, że zajął je już ogień - sprowadził go z powrotem na ziemię.

Gorączkowo zaczął rozglądać się po pokoju za czymś, co pomogłoby mu przedrzeć się przez ścianę ognia. Niczego takiego nie mógł znaleźć. Zamiast tego zauważył Błyskawicę i pelerynę niewidkę leżące na łóżku. Wcisną wodnisty płaszcz do przedniej kieszeni bluzy, a miotłę trzymał w wolnej ręce.

Pierwsze języki ognia już przeszły próg. W pokoju było duszno, z trudem łapał oddech i musiał mrużyć oczy, aby cokolwiek zobaczyć. Ten płomień na pewno był magiczny, bo za szybko się rozprzestrzeniał.

Z Błyskawicą i peleryną poczuł się trochę pewniej, ale wiedział, że jest przyparty do muru. Z tej opresji nie było wyjścia. Na przekór wszelkiej logice nie to go najbardziej martwiło. W tym pokoju było coś bardzo cennego, coś czego nie mógł stracić, ale pod presją nie umiał sobie przypomnieć, co to było. Pospiesznie błądził wzrokiem po pokoju w poszukiwaniu zguby, boleśnie świadom, że za kilka minut nie będzie w nim niczego, czego nie pochłonąłby ognień.

Pożar połykał już jego szafę i bez pośpiechu zabierał się za biurko. Jeszcze minuta lub dwie, a zajmie łóżko, za którym stał Harry. Zostało coraz mniej miejsca i powietrza do oddychania.

Poprawił pelerynę w bluzie. Wodnisty materiał pod palcami przypomniał mu o prezencie od bliźniaków. Z obawą, że nic z tego już nie będzie podniósł różdżkę i wycelował w biurko, które już w całości stało w ogniu.

- Accio!

Z biurka wyskoczyła płonąca szuflada i poleciała w jego kierunku. W ostatniej chwili usunął się z jej toru i pozwolił, aby rozbiła się o ścianę. Minęła rękę, w której miał różdżkę, dosłownie o milimetry, osmalając mu palce. Na szczęście mapa zgrabnie wyfrunęła z szuflady i wylądowała w jego otwartej dłoni.

Pod wpływem ciepła pergamin jeszcze bardziej pożółkł, a miejscami zbrązowiał, ale istniała mała szansa, że działa poprawienie. Harry ostrożnie schował go do tylnej kieszeni.

Przez jedną, wspaniała sekundę był pewny, że to jest ta zguba, którą szukał. Zaczął już nawet szukać drogi ewakuacji, ale w tym momencie jego spojrzenie przyciągnęła książka w pastelowych kolorach leżącą przed dopalającą się szafą. Zamarł zdając sobie sprawę, że to właśnie jej szukał.

Z przerażeniem patrzył na ogień, który skradał się po jego szatach w kierunku tego bezcennego dzieła. Jeszcze kilka chwil, a z "Poradnika Cukiereczka" zastałaby kupka popiołu.

Szybko rzucił miotłę pod ścianę i już sprężał się do skoku, gdy ze zgrozą w oczach dostrzegł, że dopalająca się szafa przechylała się w kierunku jego skarbu. Jeszcze chwila i się przewróci zakrywając wszystkie książki i szaty przed sobą.

Patrząc na przechylającą się powoli szafę, Harry ponownie pomyślał, że ten ognień jest zdecydowanie nienormalny. Tak solidny mebel powinien palić się co najmniej pół godziny, zanim zostanie osłabiony do tego stopnia, aby się przewrócić, a tymczasem nie minęły nawet dwie minut, a on był już prawie doszczętnie spalony. Odrzucił jednak tę myśl, bo w tym momencie straciła równowagę, przechyliła się ostro do przodu i zaczęła się przewracać na jego bezcenny dar od Tajemniczej Nieznajomej.

- Immobilus! - krzyknął pierwsze zaklęcie jakie przyszło mu do głowy. Teoretycznie nie miało ono prawa zadziałać, bo było przeznaczone do unieruchamiania żywych celów.

Pomimo wszystko szafa zatrzymała się, w połowie upadku. Przechylała się teraz mocno w kierunku łóżka, niemal się na nim opierając. Książka leżała pod nią. Aby się do niej dostać Harry musiałby albo przeczołgać się pod swoim łożem, albo wcisną się w szczelinę pomiędzy nim, a rozżarzony meblem. O zaklęciu przywołującym nie było co marzyć, bo nie dałby rady go rzucić i utrzymywać szafę jednocześnie.

Zamiast szukać rozwiązania tej patowej sytuacji, postanowił działać. Nie miał wiele czasu, więc wybrał najszybszą, ale zarazem najbardziej szaloną, możliwość: postanowił wcisnąć się w wąską szczelinę pomiędzy drugą stroną łoża, a rozżarzonym meblem.

Rzucił się na łóżko i, nie zważając na bijący od przechylonej szafy żar, wsunął się pod nią. Pożałował tego już sekundę później, bo poczuł na sobie taki gorąc jakby ktoś wylał mu na twarz wrzącą wodę. Z trudem powstrzymał krzyk i zasłonił oczy ręką. Każdy oddech sprawiał mu ból, a płuca protestowały gwałtownie za każdym razem, gdy wziął ten ognisty oddech. Na dodatek zaczął kaszleć, bo wokoło było pełno dymu. W akcje desperacji machał rozpaczliwie wolną ręką po podłodze w nadziei, że trafi na poszukiwany podręcznik.

Płonący mebel znajdowała się kilkanaście centymetrów nad nim. Poczuł przerażenie, bo nagle do niego dotarło, że zaklęcie może w każdej chwili przestać działać. Przez jedną straszną sekundę myślał nawet, że szafa zaraz na niego runie, bo usłyszał głośny trzask. Odruchowo wyciągną wolną rękę nad siebie, aby uchronić głowę przed spadającym drewnem, ale było to bardzo nierozważne posunięcie. Przez przypadek złapał za rozgrzaną do czerwoności klamkę od szafy.

Z trudem powstrzymał się od krzyku. Dłoń paliła go niemiłosiernie, a oparzona skóra pulsowała wściekłym bólem. Nie stracił jednak zimnej krwi. Zaczął wycofywać się pod łóżko, bo była to jedyna droga ucieczki spod płonącej szafy. Wpełzł już w do połowy pod nie, gdy obolałą dłonią zahaczył o jaki opasły tom. Jednym machnięcie ręki wypchał go pod łóżkiem na niezajętą przez ogień połowę pokoju, po drugiej stronie łoża. W duchu błagał wszystkich znanych mu bogów, aby to była jego zguba. Szybko powrócił do czołgania.

Po chwili był już w prawie cały pod łóżkiem. Poczuł ogromną ulgę, że jednak udało mu się wyjść stamtąd bez większych obrażeń. Nieśmiało wziął głębszy oddech, bo powietrze było tu o wiele czystsze niż pod szafą. Po chwili otworzył też oczy. Chciało mu się śmiać ze szczęścia, gdy zobaczył, że tamta książka okazała się jego podręcznikiem. Choć pod łóżkiem było chłodniej i mniej duszno, to nadal panowały tam nieludzkie warunki. Wznowił wysiłki, aby wydostać się z tego piekła.

W tej chwili zaklęcie przestało działać.

Płonąca szafa, uwolniona spod wpływu magii, runęła na jego nogę całym swoim ciężarem w momencie, gdy miał już ją wciągnąć pod łóżko. Było to potrójnie bolesne, bo była bardzo masywna, gorąca jak diabli, a na dodatek jakiś wystający, ostry i rozżarzony pręt wbił mu się w łydkę, przebijając ją prawie na wylot.

Zaczął wrzeszczeć jak obdzierany ze skóry. Ból spowodowany przebiciem mięśnia był niczym w porównaniu z katuszą ogniem, który zaczął dobierać mu się do nogi. W każdym jej nerwie czuł jak płomień pożera jego but i nogawkę, aby spałaszować jego ciało. Wił się i wył, bo czuł jak z każdą sekundą był trawiony przez jęzory ognia.

Niczym oszalały zwierz dalej próbował oswobodzić przyszpiloną nogę szarpiąc nią dziko, ale to tylko sprawiało większy ból. Wrzeszczał przy każdym ruchu, jednak nie przestawał i próbował dalej. Wierzgał jeszcze bardzie opętańczo, gdy ognień zaczął pieścić jego nogę wewnątrz rany. Najpierw poraniony mięsień został poddany powolnemu przysmażaniu, aż było słychać skwierczenie i zapach palonego mięsa. Potem przyszła kolej na kość, którą ta lawina gorąca zamieniała powoli w popiół.

Z każdą sekundą tej tortury świadomość powoli go opuszczała. Ból stawał się fizycznie nie do wytrzymania. Jego umysł wolał skapitulować, ale on chciał walczyć za wszelką cenę. Czuł jak rwące potoki bólu zalewają jego świadomość i wył niesamowicie, jednak pomimo to nieprzerwanie próbował wyszarpać nogę spod szafy - bez skutku. Z każdą chwilą tracił jednak nadzieję i jakąkolwiek władzę nad własnym ciałem. Na domiar złego, łóżko zajęło się ogniem, który miał spopielić niedługo całe jego ciało. Wszędzie było coraz więcej dymu i coraz mniej powietrza do oddychania. "To już koniec."

Ogień nie dotarł jeszcze nawet do jego kolana, gdy nagle poczuł ból na czole i stracił świadomość.

Edytowane przez Rzaki Pak dnia 03-08-2009 04:20